Kolejny efekt grzebania w pudle z komiksowymi zeszytami gdzieś za Oceanem ponad dekadę temu: Fables.
Znałem większość tego, co udało mi się wygrzebać: Hellblazer? Jasne. Preacher? Ależ oczywiście. Shade? Nie znam, ale to Milligan i Bachalo, wziąłbym, choćby na okładce nie znalazło się logo Vertigo. Sandman, Black Orchid, Swamp Thing, wszystko za śmieszną cenę. Co prawda prawie za każdym razem były to epizody gdzieś ze środka serii, więc później momentami nawet nie za bardzo wiedziałem, o czym czytam, ale co tam.
No i tak trafiłem na Fables. O! Nigdy o tym nie słyszałem. Ale to Vertigo, więc sprawa jest oczywista: kupuję, a tak poza tym, po powrocie do Polski może wytatuuję sobie to logo na klacie.
Fables, czy też Baśnie, bo w międzyczasie seria Billa Willinghama pojawiła się i w naszym kraju, to historia o znanych nam wszystkim postaciach - akurat w zeszycie #41 pojawiają się między innymi Pinokio, Czerwony Kapturek, Piękna (z Pięknej i Bestii) oraz sympatyczny, tajemniczy jegomość z okładki. Splatamy ze sobą losy tych oraz wielu innych baśniowych/bajkowych bohaterów, każemy im przenieść się do naszego, pozbawionego magii świata, gdzie uciekli przed podbijającym ich krainy Adwersarzem i mamy bardzo interesujący punkt wyjścia dla komiksowego cyklu. Omawiany epizod skutecznie zachęcił mnie do dalszego śledzenia przygód licznych i barwnych postaci z Fables, a raczej: do śledzenia ich przygód od początku.
Tak czy inaczej, #41 zeszyt nie był jednak dobrym wejściem w Baśnie. W zasadzie był wejściem bardzo złym, bowiem już na dzień dobry dowiedziałem się, kim jest Adwersarz, co było bardzo długo utrzymywane w tajemnicy. Czytałem więc wszystko trochę tak, jakbym oglądał Fight Club, wiedząc od pierwszej minuty (uwaga, jeśli nie oglądaliście), że Edward Norton i Brad Pitt są tą samą osobą. Na szczęście cykl okazał się być bardzo dobry z wielu innych powodów, a nieujawnianie tożsamości głównego przeciwnika nie było jedynym, co skłaniało do dalszej lektury.
Lubię ten zeszyt, bo to od niego zaczęła się moja wieloletnia znajomość z Fables. Co prawda ta „długowieczność” nie wyszła serii najlepiej, bo to jeden z tych komiksów, które wspominałoby się o wiele cieplej, gdyby scenarzysta wiedział, kiedy skończyć i zejść ze sceny niepokonanym. Pomimo tego Baśnie zdecydowanie warto znać, przynajmniej do któregoś tam tomu. Nie warto natomiast za wszelką cenę zostawać aż do finału.
Znałem większość tego, co udało mi się wygrzebać: Hellblazer? Jasne. Preacher? Ależ oczywiście. Shade? Nie znam, ale to Milligan i Bachalo, wziąłbym, choćby na okładce nie znalazło się logo Vertigo. Sandman, Black Orchid, Swamp Thing, wszystko za śmieszną cenę. Co prawda prawie za każdym razem były to epizody gdzieś ze środka serii, więc później momentami nawet nie za bardzo wiedziałem, o czym czytam, ale co tam.
No i tak trafiłem na Fables. O! Nigdy o tym nie słyszałem. Ale to Vertigo, więc sprawa jest oczywista: kupuję, a tak poza tym, po powrocie do Polski może wytatuuję sobie to logo na klacie.
Fables, czy też Baśnie, bo w międzyczasie seria Billa Willinghama pojawiła się i w naszym kraju, to historia o znanych nam wszystkim postaciach - akurat w zeszycie #41 pojawiają się między innymi Pinokio, Czerwony Kapturek, Piękna (z Pięknej i Bestii) oraz sympatyczny, tajemniczy jegomość z okładki. Splatamy ze sobą losy tych oraz wielu innych baśniowych/bajkowych bohaterów, każemy im przenieść się do naszego, pozbawionego magii świata, gdzie uciekli przed podbijającym ich krainy Adwersarzem i mamy bardzo interesujący punkt wyjścia dla komiksowego cyklu. Omawiany epizod skutecznie zachęcił mnie do dalszego śledzenia przygód licznych i barwnych postaci z Fables, a raczej: do śledzenia ich przygód od początku.
Tak czy inaczej, #41 zeszyt nie był jednak dobrym wejściem w Baśnie. W zasadzie był wejściem bardzo złym, bowiem już na dzień dobry dowiedziałem się, kim jest Adwersarz, co było bardzo długo utrzymywane w tajemnicy. Czytałem więc wszystko trochę tak, jakbym oglądał Fight Club, wiedząc od pierwszej minuty (uwaga, jeśli nie oglądaliście), że Edward Norton i Brad Pitt są tą samą osobą. Na szczęście cykl okazał się być bardzo dobry z wielu innych powodów, a nieujawnianie tożsamości głównego przeciwnika nie było jedynym, co skłaniało do dalszej lektury.
Lubię ten zeszyt, bo to od niego zaczęła się moja wieloletnia znajomość z Fables. Co prawda ta „długowieczność” nie wyszła serii najlepiej, bo to jeden z tych komiksów, które wspominałoby się o wiele cieplej, gdyby scenarzysta wiedział, kiedy skończyć i zejść ze sceny niepokonanym. Pomimo tego Baśnie zdecydowanie warto znać, przynajmniej do któregoś tam tomu. Nie warto natomiast za wszelką cenę zostawać aż do finału.
(Michał Misztal)
"Fables" #41. Scenariusz: Bill WIllingham. Rysunki: Mark Buckingham i Steve Leialoha. Kolor: Daniel Vozzo. Wydawca: DC Vertigo, listopad 2005.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz