Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

środa, 23 czerwca 2010

"Ziniol" 8 - już jest!

Autor: Dominik Szcześniak

"Ziniol" numer 8 opuścił drukarnię i jest już dostępny w jak zwykle szerokiej dystrybucji. Jako dowód - nadesłana przez wydawcę fotografia. Bardzo miło będzie nam
usłyszeć opinie na temat numeru, więc jeśli tylko go nabędziecie - dajcie znać.

wtorek, 22 czerwca 2010

Przygody Leszka (15): Ułamek

Autorzy: Olga Wróbel i Dominik Szcześniak

Serialu ciąg dalszy - tym razem Leszek w wykonaniu Olgi Wróbel. Olga informowała o przebiegu prac nad komiksem chociażby tu lub tu. "Ułamek" to bezpośrednia kontynuacja odcinka "Zombie też człowiek".

"Drogi Billy" - Ennis, Snejbjerg

Autor: Dominik Szcześniak

"Drogi Billy"
na tle innych pozycji z komiksografii Gartha Ennisa wyróżnia się tym, że nie jest komiksem obrazoburczym, pełnym krwi, przekleństw i latających flaków. "Drogi Billy" jest typowym melodramatem, podobnym do innych dzieł Irlandczyka tylko przez wzgląd na wojenne tło.

To tło pojawiało się wszędzie tam, gdzie Ennis miał okazję dorzuci
ć swoje trzy grosze - przede wszystkim w jego komiksach podporządkowanych tematowi ("War Stories"), ale również w vertigowskich serialach pokroju "Hellblazera" czy "Kaznodziei". "Drogi Billy" to druga z szeregu mini-serii zgromadzonych pod szyldem "Battlefields". Pierwszą, "The Night Witches", narysował Russ Brown, trzecią - "Tankies" - Carlos Ezquerra. Wydarzenia każdej z nich dzieją się podczas II Wojny Światowej. Punktem zapalnym fabuły komiksu "Drogi Billy" jest wydarzenie, mające miejsce w momencie upadku należącego do Brytyjczyków Singapuru. Z miasta ucieka grupa białych kobiet, która zostaje schwytana przez Japończyków, zgwałcona i rozstrzelana. Cudem udaje się uratować jednej z nich - pielęgniarce Carrie Sutton. To jej słowa - "Drogi Billy" - stanowią tytuł, jak również rozpoczynają komiks.

Ennis skupił się na relacjach między pielęgniarką a kapitanem lotnictwa. Tragiczna przeszłość czyni z nich bratnie dusze, przynajmniej do momentu gdy okaże się, że ich podejście do sprawy jest skrajnie odmienne. Carrie, ani na chwilę nie zapominająca o swojej tragedii, pała nienawiścią do całego narodu. Billy, choć równie doświadczony, szuka innych rozwiązań. On każdego dnia ma możliwość mordowania tysięcy Japończyków spuszczając na nich bomby, ona musi zadowolić się załatwianiem jeńców, którzy raz na jakiś czas trafią do jej szpitala. Kto ma lepsze szanse na wyrównanie rachunków?

Ten niedomówiony związek - bo Billy nie zna historii Carrie, a Carrie nie zna tak naprawdę pobudek Billy'ego - pozwolił Ennisowi świetnie nakreślić postaci. Duży wpływ na to ma również broń, jaką scenarzysta obdarował czytelnika - możliwość poznania całej historii z listu Carrie do Billy'ego. Ten list rozpisany został na 100 stron i dopowiedziany ilustracjami. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że pretekstem do skonstruowania całej fabuły było dla Ennisa jedno zdanie - zdanie redefiniujące związek pary bohaterów, które Carrie przytacza w ostatnim akapicie swojego listu. Zdanie, będące doskonałym finałem opowieści.

"Drogi Billy" to melodramat pełną gębą, choć raczej nie z rodzaju tych, które wycisną łzę pod koniec lektury, a z tych, które mają aspiracje, by ukazać to, co wojna potrafi zrobić z jednostką. Momentami Ennisowi zabrakło tu dosadności z jakiej jest znany, gdzieniegdzie dialogi wydają się dość czerstwe, ale za to ilustracje są na wysokim poziomie, do jakiego przyzwyczaił Peter Snejbjerg. Fani historii wojennych i melodramatów nie zawiodą się. Ale ci, którzy Ennisa kochają za "Kaznodzieję" mogą być nieco skonfudowani.

"Drogi Billy". Scenariusz: Garth Ennis. Rysunek: Peter Snejbjerg. Kolor: Bob Steen. Tłumaczenie: Grzegorz Ciecieląg. Wydawca: Mucha Comics 2010

środa, 16 czerwca 2010

Dalsze zmiany

Autor: Dominik Szcześniak

100 stron zamiast 130, nowy layout, nowe logo, niższa cena. Zmiany pojawiły się w papierowej wersji "Ziniola", a od jutra dotkną również jego odsłonę internetową. Od 17 czerwca, aby wejść na naszą stronę nie będzie już możliwe wstukanie adresu ziniol.pl. Jedynym adresem ziniolowego bloga będzie ziniol.blogspot.com.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Wywiad z Witoldem Tkaczykiem i Tomaszem Nowakiem

Autor: Dominik Szcześniak

"1940 Katyń. Zbrodnia na nieludzkiej ziemi" to kolejny komiks historyczny spod skrzydeł Zin-Zin Pressu. O nim, jak i o komiksach historycznych w ogóle rozmawiam ze scenarzystami albumu - Witoldem Tkaczykiem i Tomaszem Nowakiem.

Uważacie, że jest potrzeba opowiadania o historii Polski w komiksie? Wśród tzw. ludzi z branży tego rodzaju przedsięwzięcia albo przechodzą bez echa albo spotykają się z negatywnym przyjęciem…

Witold Tkaczyk: Sądzę, że potrzebne jest, i to bardzo, wszelkie opowiadanie o historii Polski, w różnej formie. Im będzie ono bardziej atrakcyjne dla odbiorcy, tym lepiej. Celem takich działań jest, być może płonna nadzieja, że zdołają one pozostawić pewne niezatarte ślady w ludzkich umysłach, a właściciele tychże umysłów staną się przez to osobami o szerszej wiedzy, co przyda się im zawsze. A do tego – choć to już nie zawsze – osoby te będą miały możliwość obcowania z dokonaniami twórczymi na dobrym poziomie. Nie zgodziłbym się natomiast z twierdzeniem, że tzw. branża nie dostrzega, czy negatywnie ocenia takie przedsięwzięcia. Oczywiście są i takie przypadki, ale, jak wynika z moich obserwacji, raczej w coraz większym stopniu korzysta z tej nowej możliwości zaistnienia na rynku, zwłaszcza w mediach. Mnożą się i zamówienia i realizacje różnych komiksów dla samorządów miejskich, instytucji państwowych (NCK, IPN), placówek muzealnych (np. Oświęcim-Auschwitz), instytucji pożytku publicznego. Tak się akurat składa, że przed pół godziną rozmawiałem na temat realizacji komiksu dla instytucji charytatywnej, pomagającej osobom poważnie chorym. Zin Zin Press kończy też realizację albumu o obronie Poczty Polskiej w Gdańsku 1 września 1939 r. Ten rok jest dla nas bardzo łaskawy, bo to już czwarty duży projekt, który realizujemy. Widzę ponadto, że inni twórcy i wydawcy też podążają naszymi śladami.

Tomasz Nowak: Pytanie o sens powinno brzmieć nieco inaczej: czym w ogóle jest historia? Nasze szkolne wyobrażenie o niej mówi, że to zlepek dat i faktów, które trzeba wykuć… Nuda! Być może dlatego powszechna wiedza o historii, nawet tej najnowszej, dotykającej nas bezpośrednio jest, mówiąc ogólnie, żenująca. Zadaniem komiksów historycznych, podobnie jak powieści, obrazów czy filmów, jest „wypełnianie przestrzeni” miedzy suchymi faktami; powlekanie szkieletu faktów „mięsem” – treścią, a więc ludzkimi losami, opisami ówczesnego życia, oglądu świata, tradycji i kultury, ale także wojen, machinacji politycznych, struktur społecznych… Dziś możemy robić to wreszcie bez „obowiązującego” zakłamania, pamiętając przy tym, że wszystkie te elementy tworzą nie tylko nasze korzenie, ale budują również doświadczenie, z którego winniśmy czerpać pełnymi garściami – my, zwykli ludzie, ale również, a może przede wszystkim, biznesmeni czy politycy. Jak śpiewał ongiś Jacek Kaczmarski: „Są narody, które znają w swej historii każdy kamyk, tak że mało o to dbają, a my mamy białe plamy”. Dziś są to już w mniejszym stopniu „białe plamy” wynikające z politycznej zmowy reżimu, lecz bardziej z niewiedzy. Jeśli, jako naród, mamy być pełnoprawnym członkiem wspólnoty międzynarodowej, nie możemy stać się nim nie znając i nie czerpiąc z własnej historii. Może brzmi to jakoś górnolotnie, ale to zwykła, utylitarna prawda, której świadomi są wszyscy mieszkańcy Zachodu. Na Wschodzie jest inaczej. Tam, jak i u nas, do „poprzedniej” historii próbowano latami zniechęcać. Teraz, ciężko to odrobić. Nie znaczy to jednak, że nie należy próbować. Zatem, próbujemy. Natomiast, co do „ludzi z branży”, to jak stwierdził Witek – tematy historyczne staja się wśród nich coraz popularniejsze. Jeśli zaś utożsamimy branżę z gronem sceptycznych malkontentów, którzy lubią ponarzekać, popełnimy błąd fatalny w skutkach dla wszystkich. Rynek tworzą zawsze przede wszystkim nabywcy-odbiorcy, a tym komiks historyczny przypadł wyraźnie do gustu. To cieszy, szczególnie w kontekście, o którym mówiłem wcześniej.

Co przeważa w pisaniu komiksów historycznych? Patriotyzm, artystyczna samorealizacja, czy może fakt, iż na tego rodzaju komiksie można dzisiaj zarobić?

Witold Tkaczyk: Zacznę od końca. Na pewno zarabiają na tych komiksach ich twórcy. Nie są to jakieś bardzo duże stawki, ale i ta
k w tej chwili największe na polskim rynku komiksowym, być może poza branżą reklamową, no ale to zupełnie inne realizacje. Za wynegocjowane budżety można zatrudnić naprawdę bardzo dobrych, a nawet najlepszych na rynku artystów gatunku. Realizują oni od kilku do kilkudziesięciu plansz tak, że uzbiera się tego honorarium trochę. Niektórzy mają szansę na stworzenie swojego pierwszego pełnego albumu, jak np. Wojtek Nawrot w przypadku „Piątki”. A wydawca? Cóż, on na ogół zarabia na sprzedaży. I w zależności od popularności albumu ten zarobek jest większy, lub mniejszy. Dla mnie osobiście jednak najbardziej niesamowitą rzeczą jest możliwość pracy z rysownikami, których cenię, podziwiam i których komiksy zawsze chciałem wydawać. Poza tym prywatnie pasjonuję się historią w ogóle, a dziejami Polski w szczególności, a więc dla mnie połączenie historii i komiksu to rozwiązanie idealne. Zatem, jest to dla mnie zdecydowanie forma artystycznej i wydawniczej samorealizacji. Patriotyzm? Tak, ale w rozumieniu przybliżania historii innym, w rozumieniu edukacji zarówno na poziomie wiedzy historycznej i artystycznej. Polska ma wspaniałą historię, obfitującą w dramatyczne wydarzenia, nie tylko tragiczne, takie jak wojna, zbrodnia katyńska, obozy koncentracyjne, masakra w kopalni „Wujek”, zabójstwo księdza Popiełuszki, Czarny Czwartek w Poznaniu w 1956 r. Są też i momenty inne – heroiczne, radosne wybór kardynała Karola Wojtyły na papieża, powstanie „Solidarności” – by wspomnieć tylko te najbardziej spektakularne z najnowszych dziejów Polski. Ma też ciemne karty, niejednoznaczne życiorysy, dni upodlenia, zdrady, nietolerancji. Mam nadzieję, że kiedyś będzie można realizować komiksy również na takie tematy.

Tomasz Nowak: Tak jak wspomniał Witek, kwestia sfinansowania projektu jest istotna, ale nie sądzę, abyśmy podjęli się realizacji „za wszelką cenę”, to znaczy, aby uczynić z opowieści wyłącznie tubę propagandowa jednej idei. Bo takie, jak rozumiem, jest drugie dno pytania o finanse? Historia to temat pasjonujący, często wieloznaczny, zależnie od punktu widzenia, bowiem odzwierciedla samo życie. Patriotyzm jest tu niezbędny, aby z pasja wniknąć w głąb wydarzeń, ludzkich losów, specyfikę czasów, ale nie przekreśla, jak to dziś często się sugeruje, realizmu ocen, dystansu, rzetelności spojrzenia. Przeciwnie, przynagla do tego, aby zbliżać się do opisywanej rzeczywistości w sposób jak najbardziej wierny. Tylko pełny jej obraz, pozwala budować tożsamość i wyciągać wnioski. Ponadto zdarzenia, które można by uznać za „rysy” na tymże obrazie częstokroć czynią go dużo ciekawszym od gładkich laurek. Jeżeli zaś mówimy o aspekcie twórczym, to jest on oczywiście ważny. Komiks, także historyczny, oparty na faktach, nie będzie nigdy stricte dokumentem, a zawsze opowieścią fabularną. Zadaniem takowej jest pełnić nie tylko funkcje edukacyjne, ale również, chociażby, sprawić przyjemność czytającemu. To spore wyzwanie dla scenarzysty, zważywszy na to, że wizja, którą tworzy w swej głowie, zanim nabierze formy ostatecznej, przejdzie jeszcze przez „filtry” rysownika, redaktora i wydawcy. Niemniej to praca naprawdę pasjonująca.

Jednym z zarzutów, jakie pojawiają się w stosunku do komiksów historycznych jest fakt ich przegadania, dominacji tekstu nad rysunkiem, czy też nawet samym komiksem. Radzicie sobie z tym?

Witold Tkaczyk: Nie zawsze. Uczymy się i mam nadzieję, że robi
my postępy. Komiks o zbrodni katyńskiej ma dużo opisów i dialogów, ale sądzę, że generalnie trzyma właściwe proporcje między obrazem a tekstem. Dobrze wypada pod tym względem „Piątka”, wiem, że pozytywnie odebrany został album „1981. Kopalna Wujek”, w którym rysunek zdecydowanie dominuje nad warstwą tekstową. Ale ostatnie kilka plansz komiksu o pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski w 1979 roku są złym przykładem proporcji – mój tekst przytłoczył kadry. Nie umiałem poradzić sobie ze skrótami, choć i tak usunąłem połowę opisów z pierwotnej wersji scenariusza. Wydawało mi się, że nie można o niektórych faktach nie wspomnieć, bo to zbyt spłyci wymowę i treść całości. No, ale stron przeznaczonych na finał było, ile było, i wyszło, jak wyszło.

Tomasz Nowak: Kwestia przegadania dotyczy nie tylko komiksów historycznych. Natomiast, owszem, w ich przypadku występuje szczególne napięcie spowodowane tym, o czym wspomniałem na wstępie – niewiedzą. Jakąż rozkoszą byłoby stworzenie w pełni fabularnej opowieści, osadzonej dajmy na to w czasie stanu wojennego bez nieustannego odwoływania się do faktów; bez przypisów i wyjaśnień! Wspaniała sprawa! Tyle, że tym samym postawilibyśmy granicę mentalną – „dozwolone od lat 20” a może nawet „od 22”, albo „od 24”. Młodsi niewiele wiedzą o stanie wojennym. Dla nich to jakiś inny kosmos. I to nie dlatego, że są jacyś „inni” czy „dziwni”. Oni tamtego świata po prostu nie znają. Pamiętam dobrze, jak znajomy profesor ekonomii już pod koniec lat 90. żalił mi się, że jego studenci już nie umieją pojąć, co to jest system reglamentacji i jak można cokolwiek sprzedawać na kartki. Zatem, aby napisać historie ze sklepu mięsnego początku lat 80. trzeba dołożyć przypis, albo ileś tam kadrów, w których wyjaśni się, czym są owe kartki. Niestety, na to drugie rozwiązanie nie zawsze jest miejsce. Wówczas trzeba dokonywać trudnych wyborów. Ostatecznie, chyba lepiej, jeśli w opisie pojawi się słowo za dużo, niż słowo za mało, prawda?

Komiks „1940 Katyń” nie miał chyba łatwo. Na moment przed jego wydaniem doszło do tragedii w Smoleńsku. Zdążyliście zaktualizować album jedną planszą dotyczącą tego wydarzenia. Czuliście potrzebę do
dania tego fragmentu?

Witold Tkaczyk: Tak, wydało się to nam się naturalne w tamtych okolicznościach. Robiliśmy komiks o zbrodni katyńskiej, był przygotowywany właśnie na 70. rocznicę tragedii i w ścisłym z nią związku, miał być gotowy na 12 kwietnia, ale sprawy opóźniały się poprzez zmianę okładki i dyskusje nad częścią tekstową, no i wtedy wydarzyła się katastrofa. A przecież cała wieloosobowa delegacja wysokich przedstawicieli państwa z prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej na czele leciała właśnie na obchody rocznicowe w Katyniu! Nie mogliśmy nie zamieścić choćby śladu tych współczesnych wydarzeń – należało tylko wybrać jak najodpowiedniejszą formę. Odbyliśmy poważną dyskusję nad tekstem noty odautorskiej, ale prawdziwe emocje wzbudziła plansza komiksowa, którą narysował Jacek Michalski. Zaproponował ją sam, a my stwierdziliśmy, że skoro robimy komiks, to można też katastrofę przedstawić we właściwej i spójnej gatunkowo formie obrazowej. Ale nawet we własnym gronie autorskim spieraliśmy się, czy nie będzie to źle odebrane, czy nie narazimy się na zarzut marketingowego potraktowania tematu. Jednakowoż, takie zarzuty nie pojawiły się, co utwierdza nas w opinii, że postąpiliśmy właściwie.

Jak pracowaliście nad materiałem do komiksu jako scenarzyści? Domyślam się, że trzeba było przebrnąć przez ogrom bibliografii. Pasjonujecie się historią, czy raczej research był ciężką pracą?

Witold Tkaczyk: Obłożyliśmy się masą zakupionych, bądź pożyczonych książek, które czytaliśmy i robiliśmy notatki. Podstawą były wspomnienia Józefa Czapskiego i Stanisława Swianiewicza. W sumie literatura dotycząca zbrodni katyńskiej liczy kilkadziesiąt pozycji w języku polskim. Do tego dysponowaliśmy tekstami i filmami dokumentalnymi zarówno polskimi, jak i zagranicznymi. Myśmy sami nabyli olbrzymią wiedzę szczegółową, choć oczywiście, jako pasjonaci historii wiedzieliśmy już wcześniej dość sporo o zbrodni, jej genezie, przebiegu, konsekwencjach, o kłamstwie katyńskim, grach politycznych wokół Katynia. Lektury poszer
zyły i uszczegółowiły naszą wiedzę. Niedawno ukazała się monografia na temat obozu w Starobielsku, który interesował nas szczególnie, z mapami, zdjęciami. Bardzo nam ta książka pomogła. Jerzy Ozga na jej podstawie stworzył chyba pierwszy w historii rysunek obozu starobielskiego z lotu ptaka. Czytaliśmy i jednocześnie pisaliśmy scenariusz komiksu, dosyłając jego poszczególne części rysownikom, bo czasu nie było zbyt wiele – trzy miesiące – a materiał ogromny. Nawet Ozga żartował, że im bardziej brniemy w opracowania, tym gorzej. W sumie pracowaliśmy nad albumem prawie cztery miesiące.

Tomasz Nowak: Jedno nie wyklucza drugiego, tzn. pasja – ciężkiej pracy. Co najwyżej pasja może stanowić wsparcie i tak było w tym przypadku. Liczba znanych faktów i jeszcze większa – niewiadomych, jaka narosła na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, od kiedy możemy mówić o zbrodni katyńskiej otwarcie, jest wręcz oszałamiająca. Gruntowne zapoznanie się z najważniejszymi spośród nich wymagało lektury ogromnej liczby źródeł. Następnym krokiem było wejście w głąb poszczególnych zagadnień, ale tak, aby nie utracić sprzed oczu całego kontekstu. Pozwoliliśmy bowiem, aby na forum międzynarodowym zepchnięto sprawę Katynia do poziomu sporu polsko-rosyjskiego. Sami zresztą często traktujemy ją w ten sposób – jednowymiarowo. A tymczasem to wydarzenie o wymiarze geopolitycznym, w którego ukrywanie, a następnie czerpanie z jego skutków zaangażowany był cały świat Zachodu. To chyba największa nauka, jaką powinniśmy dziś sobie uświadomić – alianci aliantami, ale gdy idzie o interes własny – państwowy, narodowy – zmilczeć można wszystko, choćby najgorszą zbrodnię. W mentalności polityków to zasada niezmienna od wieków – oczywiście, wytrawnych polityków. Ze swej strony chcieliśmy jakoś te sprawy unaocznić, przypomnieć, podkreślić, ale przez rozciągłość w czasie oraz zasięg geograficzny udało się je tylko symbolicznie zasygnalizować. Cieszymy się jednak także i z tego.

To, co zwrac
a uwagę przy tym albumie to skład rysowników, którzy go współtworzyli. Jerzy Ozga dawno temu zniknął ze sceny komiksowej. łatwo było go przekonać do powrotu?

Witold Tkaczyk: To taki mój „dream team”. Od początku chciałem współpracować z Ozgą. To jeden z najlepszych fachowców od komiksu, znakomity rysownik i krytyczny recenzent scenariuszy. A do tego artysta, który doskonale potrafi pracować samodzielnie z materią ikonograficzną dotyczącą okresu, który ilustruje. Pamiętam, jak robiłem z nim wywiad do „AQQ”. Pojechałem do Kielc i ujrzałem na biurku Jerzego wykonane przez niego gipsowe figurki bohaterów „Quo vadis”, bo wówczas realizował ten właśnie komiks. Pokazywał mi też sposób zakładania togi, jak układa się materiał, jak rozkładają cienie; oglądaliśmy reprodukcje obrazów Siemiradzkego... A pierwszy projekt katyński rozpracowywaliśmy wspólnie już w 2007 roku. Wtedy mieliśmy do dyspozycji szkic scenariusza, ale nie uzyskałem środków na jego realizację. Po trzech latach wreszcie się udało.

W ogóle koncepcja graficzna albumu wydaje się przemyślana – każdy rysownik ma tu swoją okreś
loną rolę do spełnienia...

Witold Tkaczyk:
Od momentu, kiedy zdecydowaliśmy o trójczłonowym scenariuszu, kiedy Tomek wymyślił część zbierającą fakty dotyczące sprawy katyńskiej, rozgrywające się na najwyższych szczeblach władzy w Europie i w USA i kiedy zaproponował pokazanie współczesnego odbioru tragedii katyńskiej w polskim domu, w kilkupokoleniowej rodzinie,
a ja obstawałem by ukazać i pobyt Czapskiego w obozie w Starobielsku i niesamowicie dramatyczną historię poszukiwań oficerów w ZSRR po utworzeniu Armii Andersa, wiedzieliśmy, że rysowników musi być właśnie trzech. Oprócz wyznacznika artystycznego, było to dobre rozwiązanie praktyczne – znacznie skróciło czas trwania prac graficznych. Startowaliśmy praktycznie od zera, a termin wyznaczony pierwotnie na realizację całości wynosił trzy miesiące. Założyłem, że Jerzy nawiąże do szkiców wykonanych przed laty – do pierwszego projektu – i to wyznaczyło linię graficzną komiksu. Do tej konwencji pasowała kreska Jacka Michalskiego – taka, jaką zastosował już w albumie „1956. Poznański Czerwiec”, ale uzupełniona szarym walorem. Z Jackem współpracowałem przy kilku projektach z dobrym skutkiem. Wiedziałem, że i teraz mogę liczyć na jego talent i profesjonalizm. No i trzeci twórca – Krzysztof Gawronkiewicz. Wydałem jego świetny album „Achtung Zelig! Druga wojna” i szukałem okazji, aby po latach znów zrealizować coś wspólnie. Czarna, wyrazista kreska Krzysztofa miała stanowić kontrapunkt do ołówkowo-akwarelowych plansz Ozgi i Michalskiego, gdyż ta część scenariusza dotyczy genezy i reperkusji zbrodni katyńskiej, pokazuje też znaczenie tej tragedii dla funkcjonowania trzypokoleniowej rodziny w latach 80. i później. Do tego przedstawia autentyczne wydarzenia, jakie przez dziesięciolecia rozgrywały się wokół sprawy katyńskiej na wysokich szczeblach władzy. W większości do dziś bardzo niewygodne…

Jak wyglądała współpraca dwójki scenarzystów z trójką r
ysowników?

Witold Tkaczyk: Bardzo dobrze, choć nie obyło się bez kilku sytuacji krytycznych. Krzysztof Gawronkiewicz zgłosił, że nie zmieści się na zaplanowanej liczbie plansz, a Jackowi Michalskiemu zrobiliśmy tydzień nieplanowanej przerwy, bo nie byliśmy w stanie dograć i ukończyć fragmentu części jego scenariusza. Podobny problem wystąpił z Jerzym Ozgą, który jak już zaskoczył – zaczął mając 3/4 swojego scenariusza, mimo że chciał przed rozpoczęciem rysowania poznać całość – realizował plansze bardzo szybko. Ale napisanie końcówki obozowej historii Józefa Czapskiego szło nam opornie. Była ogólna wizja, spisany tekst, ale rozbicie go na plansze z opisami dla rysownika, ułożenie i zredagowanie dialogów i tekstów opisowych, zajęło dość sporo czasu. No i w przypadku Jerzego, tak jak w przypadku Krzysztofa, zaistniała konieczność stworzenia kilku plansz dodatkowych.

Tomasz Nowak:
Co najważniejsze, od początku z Witkiem rozumieliśmy się świetnie. Kiedy proponowałem wpisanie dialogu i już zaczynałem pisać zdanie, on zwykle kończył je właśnie takimi słowami, jakimi zrobiłbym to ja sam. Jeżeli zaś chodzi o trudności przy ostatnich planszach, to wynikły one głównie z tego, że mieliśmy już mało mi
ejsca, a jeszcze tyle do opowiedzenia… Oczywiście, pierwotnie rozplanowaliśmy miejsce, ale dążyliśmy do tego, aby poszczególnych plansz nie przeładować treścią. Chcieliśmy, aby była to jednak opowieść fabularna, a nie jedynie opisane szczegółowo, ale pojedyncze obrazki historyczne. Myślę, że pomimo pewnego zagęszczenia na niektórych stronach, to się udało. Detale, których nie pomieściliśmy już w komisie znakomicie omawia w posłowiu specjalista i badacz sprawy Katynia dr Tadeusz A. Kisielewski, z którym również współpracowało się nam znakomicie.

Czy Zin Zin Press zostanie w temacie komiksów historycznych? W sumie już pierwszy wydany pod szyldem wydawnictwa album („Tygrysek”) w pewnym sensie trafiał w ten gatunek, więc można powiedzieć, że ostatecznie wróciliście do korzeni…

Witold Tkaczyk: A, „Tygrysek", stare dzieje... Dostałem wtedy gotowy komiks od autora – Rafała Jerzaka – taki w stylu filmu „Złoto dla zuchwałych” i zdecydowałem się go wydać. Pamiętam, że miał być ciąg dalszy – akcja miała rozgrywać się podczas wojny w Wietnamie... Ale to był jednak inny gatunek, bliższy fabułom parahistorycznym rodem z Hollywood. Od czasu albumu o „Solidarności” bardziej trzymamy się faktów. To modyfikacja istotna i dopóki to będzie możliwe, chcemy utrzymać się w tej konwencji. Teraz kończymy kom
iks o obronie Poczty Polskiej w Gdańsku 1 września 1939 r. realizowany dla i na zlecenie Poczty Polskiej. Ukaże się on pod koniec sierpnia br. Mamy sporo planów, kilka rozpoczętych projektów, ale za wcześnie by o nich mówić. Marzy mi się np. rozbudowanie krótkich nowel komiksowych z antologii „11/11 = Niepodległość". Odzyskanie niepodległości znów często sprowadza się tylko do symbolicznej daty, a przecież to był długi proces, ciąg zdarzeń okupiony trudem i życiem wielu ludzi. Chciałbym też, by znaleźli się krajowi twórcy potrafiący realizować takie komiksy jak czeski „Alois Nebel”. To też jest album osadzony mocno w historii, ale jakże inaczej skonstruowany i opowiedziany. Z niecierpliwością czekam na jego adaptację filmową, której premiera została znów przełożona o rok. Staramy się też o wydanie „1940 Katyń” za granicą. Jestem przekonany, że Zin Zin Press popycha swoimi publikacjami poziom wiedzy o historii Polski, jak i historię polskiego komiksu do przodu.

Ilustracje: Jerzy Ozga, Krzysztof Gawronkiewicz, Jacek Michalski

sobota, 12 czerwca 2010

"Lucky Luke" - Goscinny, Morris

Autor: Dominik Szcześniak

Decyzja
o wydawaniu Lucky Luke'a w tej samej formie, co "Tintina" - małoformatowym albumie zbierającym trzy oryginalne zeszyty i oprawionym na twardo - to strzał w dziesiątkę. Drugie zbiorcze wydanie serialu - zawierające tomy "Sędzia", "Na podbój Oklahomy" i "Ucieczka Daltonów" - to potężna dawka komiksu humorystycznego, który zadowoli każdego czytelnika. Młodego, bo przygody Luke'a przedstawione są w sposób niezwykle barwny; starszego, ponieważ humor dostępny na kartach komiksu jest uniwersalny i zawiera tzw. "drugie dno", bardzo łatwe dla nich do wyłapania; i wreszcie czytelnika, który żywi sentyment do komiksów publikowanych na łamach "Świata Młodych" - tam po raz pierwszy wydrukowano w Polsce drugą zawartą w zbiorze opowieść, zatytułowaną wówczas "Run na Oklahomę".

Goscinny operuje żartem w każdej jego postaci - od gier słownych, poprzez gagi, humor sytuacyjny, na ostrej satyrze skończywszy. Klasyczne wykonanie komiksu i dbałość o szczegół w każdym kadrze skutkuje tym, że na jednej ilustracji dostajemy mocarną kondensację dowcipu. Celne satyry na sądownictwo, pęd za pieniądzem, znakomite odzwierciedlenie zachowań tłumu to smaczki dla starszego odbiorcy. Pełne akcji przygody najszybszego rewolwerowca
na Dzikim Zachodzie - to atrakcje dla młodszego czytelnika. A Daltonowie... cóż, ci trzej kombinatorscy bracia i ich pomysły to rozrywka dla wszystkich.

"Lucky Luke" jest komiksem, który ani trochę się nie zestarzał, a jego popularność jest czymś oczywistym i uniwersalnym. Wielokrotnie ekranizowany - czy to w formie filmów animowanych, czy też fabularnych, zawsze jednak w swoim komiksowym pierwowzorze bawił najlepiej. Klasyka światowego komiksu. Do postawienia na półce i wielokrotnego powracania - ku przyjemności, własnej, dzieci, wnuków, prawnuków...

"Lucky Luke: Sędzia, Na podbój Oklahomy, Ucieczka Daltonów". Scenariusz: Goscinny. Rysunek: Morris. Tłumaczenie: Marek Puszczewicz. Wydawca: Egmont 2010

piątek, 11 czerwca 2010

Wywiad z Radosławem Bolałkiem

Autor: Dominik Szcześniak

Czy będzie gościnna atmosfera? Co z konwencją "kanapa i dwóch panów rozmawia"? Dlaczego Hanami wzięło się za czeski komiks? I jaka będzie najważniejsza premiera Bałtyckiego Festiwalu Komiksu? O tym, jak również o organizacji tegorocznej edycji imprezy, która odbędzie się już 26 i 27 czerwca w Gdańsku rozmawiam z Radosławem Bolałkiem.


Dominik Szcześniak: BFK zbliża się wielkimi krokami. W tym roku nie będzie gościa pokroju Davida Lloyda. Czy przyciągnięcie dużej publiczności spadnie na barki Rutu Modan i praktycznie nieznanego u nas Oliwiera Schrauwena?

Radosław Bolałek: Nigdy nie planowaliśmy bazować jedynie na gościach zagranicznych. Poza tym stawiamy na stare hasło „liczy się jakość, a nie ilość”. Nazwiska mimo, że mniej rozpoznawalne, nadal są twórcami światowego kalibru. Do tego ponownie będziemy gościć pana Yoshimasę Mizuo (producent między innymi "Akiry" i "Ghost in the Shell)", który posiada niesamowitą wiedzę i wieloletnie doświadczenie w produkcji komiksów i filmów animowanych. Poza tym plejada krajowych twórców również potrafi przyciągnąć sporą grupę zainteresowanych.

Imprezy komiksowe w Polsce, poza łódzkim festiwalem, są raczej kameralnymi konwentami, przyciągającymi grono fanów. Ubiegłoroczna edycja BFK odbiła się szerokim echem wśród jej uczestników. Czy tym razem również przyciągacie do Gdańska tą gościnną atmosferą, czy może jest plan przysłowiowego „wyjścia do ludzi”?

Na gościnną atmosferę można u nas liczyć zawsze. Nie mogę się natomiast zgodzić, że poza MFK imprezy są kameralne. BFK i Komiksowa Warszawa to już całkiem pokaźne festiwale. My w poprzednim roku na BFK wraz z towarzyszącymi atrakcjami zgromadziliśmy około 700 osób. Co zaś się tyczy wychodzenia do ludzi, to wychodzi nam całkiem nieźle, gdyż program jest tak dostosowany, aby był bardzo ciekawy zarówno dla osób siedzących w temacie od wielu lat, jak i tych, którzy przyjdą prosto z ulicy.


Nie wątpię, że przy organizacji imprezy jest mnóstwo pracy. A Wy jeszcze wydajecie komiksy i w dodatku nie tylko na polskim rynku. Chce Wam się?

Pasja jest pasją i pomaga przetrwać gorsze momenty. Jednak wydawanie jest naszą pracą, nie traktujemy tego jedynie jako hobby – staramy się robić to na jak najwyższym poziomie, bo od tego, czy nasz (nie bójmy się użyć tego słowa) towar będzie dobry, będzie na czas i klienci będą zadowoleni zależy część dochodu naszej firmy. Oczywiście nie utrzymujemy się jedynie z komiksów, ale traktujemy to jako jedną z gałęzi działania Hanami – taką samą, jak wszelkie inne sprawy związane z polsko-japońską wymianą ekonomiczno-kulturową. Co zaś się tyczy samej imprezy, to tego typu działania są potrzebne, bo bez tego rynek komiksowy nie tylko by się nie rozwijał, ale w dłuższej perspektywie pewnie nastąpiłby regres.

Spotkania z twórcami, warsztaty, wystawy – czy tych wszystkich standardowych punktów programu możemy się spodziewać? Czy może zaskoczycie wszystkich czymś świeżym (np. happeningami podobnymi do tych, które na LeSzKu serwuje Piotr Szreniawski)?

Wspomnieliśmy wcześniej o dwóch rzeczach… o tym, że impreza nie tylko stoi samymi gośćmi zagranicznymi, ale również lokalnymi twórcami oraz o tym, że jest wiele atrakcji dla zwykłych ludzi. Spotkania z twórcami są ograniczone do minimum, gdyż tak naprawdę, są to punkty programu nastawione na osoby, które miały styczność wcześniej z danym autorem. Musisz znać czyjąś twórczość, żeby cię interesowało, jak zaczynał i jak jego kariera się toczyła. To jest naprawdę ciekawe, jeśli ktoś potrafi opowiadać, ale konwencja „kanapa i dwóch panów rozmawia” jest naprawdę hermetyczna. Staramy się, aby każdy skupił się na jakimś temacie np. „kompozycja”, „jak pozyskiwać materiały do komiksu”, czy nawet „kolekcjonowanie komiksów”. Osoba z zewnątrz patrząc na plan nie widzi jedynie nazwisk i tytułów albumów, które niewiele jej mówią, ale konkretne zagadnienia, które mogą zainteresować nawet tych, co o komiksie nie mają bladego pojęcia. Z drugiej strony staramy się by poziom był na tyle wysoki, że każdy wyjdzie ze spotkania z pogłębioną wiedzą.


Po ostatniej edycji LeSzKa pojawiły się różne koncepty dotyczące imprez komiksowych – a to żeby zachęcać do uczestnictwa gatunki pokrewne (typu rpg), a to, żeby zrobić otwarte warsztaty dla twórców… Jaka według Ciebie jest recepta na idealną imprezę?

Idealnego sposobu nie ma, zawsze trzeba coś zmieniać, dodawać, udoskonalać. Jest potrzeba różnych imprez, jednak tych czysto komiksowych jest bardzo mało. Dlatego niezmiernie ważne jest, aby pozostały one nadal tylko imprezami komiksowymi. Może przyjść mało ludzi, ale będą to osoby zainteresowane właśnie tym medium. Jeśli gdzieś w mediach, na forach czy nawet w prywatnych rozmowach ktoś będzie wspominał o LeSzKu, BFK czy innej imprezie, będzie wspominał o wydarzeniu komiksowym, a nie o imprezie rpg, gdzie były też komiksy (a często ta część jest pomijana). Pamiętajmy, że każdy z festiwali promuje sztukę, nie przez te dwa dni, ale ogólnie swoją obecnością w mediach i ogólnej świadomości (jak mała by nie była).


Z innej beczki: Skąd wziął się pomysł wejścia na czeski grunt komiksowy?

Polski rynek ma swoje ograniczenia. Czuliśmy, że jesteśmy blisko tej granicy, gdzie nie będziemy w stanie wydawać więcej, gdyż nasz rodzimy czytelnik, ze względu na ograniczenia finansowe, już więcej nie kupi, a nasze komiksy konkurowałby między sobą. Dlatego postawiliśmy na rozwój w tym kierunku. Tamten rynek jest zupełnie inny. Więcej tam niż u nas amerykańskiego mainstreamu, ale za to bardzo mało japońskich tytułów (które stanowią jakąś jedną trzecią polskiego rynku, jeśli chodzi o liczbę wydawanych tomów). Do tego jest o wiele mniej negatywnego podejścia do tytułów „mangowych” wśród czytelników tak zwanej „klasyki”, a i ci „mangowi” są otwarci na „klasykę”. Nam w Polsce udało się przebić do części grupy, która nie przypuszczała, że wśród tytułów japońskich można znaleźć komiksy, które będą dziełami na skalę światową. W Czechach będzie tym łatwiej, że tam większość osób dzieli tytuły na „dobre” i „złe”, a nie według kraju pochodzenia.
Wydawanie w Czechach jest działaniem, które przyniesie również korzyści polskim czytelnikom. Po pierwsze zminimalizuje wzrost ceny związany z ciągłymi podwyżkami kosztów produkcji. Po drugie będą mogły się pojawić tytuły, które nigdy nie ukazałyby się jedynie na rynku polskim.

Jakie premiery komiksowe pojawią się na BFK?

Najważniejszą premierą będzie oczywiście nowy numer Ziniola… Oprócz tego, nakładem timof comics wyjdzie jeszcze „Mój syn” autorstwa jednego z naszych tegorocznych gości. Natomiast kultura gniewu zaserwuje zestaw „Made in Poland” ("Siedem tygodni", "Wartości rodzinne" #4, "Kapitan Sheer") i "Niedoskonałości". Egmont sypnie dużym pakietem czerwcowym, w którym znajdziemy kontynuacje i wznowienia znanych tytułów oraz „Incognegro”. Będzie nowy "Karton". My zaś startujemy z dwoma nowymi seriami – „Ikigami” oraz „Mój Rok”. Pierwsza to nominowana w tym roku do Fauve d`Or (nagroda dla najlepszego albumu w na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu w Angoulême) historia dziejąca się w Japonii, gdzie obowiązuje prawo skazujące na śmierć jedną młodą osobę na tysiąc, wybraną w sposób losowy. Druga seria to dzieło doskonale znanych w Polsce (chociaż po raz pierwszy razem) Morvana ("Armada") i Taniguchiego ("Odległa dzielnica", "Ikar" i kilka innych z naszego wydawnictwa). Opowiada o dziewczynce z zespołem Downa – mogę powiedzieć, że daliśmy do przeczytania „Mój rok” osobie wychowującej takie dziecko – usłyszeliśmy, że ta historia jest bardzo prawdziwa, a jednocześnie wzruszająca. Przy okazji chciałbym podziękować osobom pracującym w Stowarzyszeniu Rodzin i Opiekunów Osób z Zespołem Downa Bardziej Kochani za weryfikację terminologii specjalistycznej.

Wywiad zilustrowały okładki czeskich wydań komiksów Hanami ("Księga wiatru" i "Balsamista"), oraz pozycji, mających mieć swoją premierę na BFK: "Mój rok" Taniguchiego i Morvana, "Ikigami" Matoro Mase (Hanami), "Żywe trupy 10" (Taurus Media), "Mój syn" Schrauwena i "Ziniol" 8 (timof comics) oraz pakiet kultury gniewu, z którego na pewno pojawią się "Niedoskonałości" Tomine, "Siedem tygodni" Misiaka, "Kapitan Sheer" Wyrzykowskiego i Podolca, a całkiem prawdopodobne, że również czwarty odcinek "Wartości rodzinnych" Śledzia". Na kilka dni przed BFK powinien być również dostępny czerwcowy pakiet Egmontu.
Plakat BFK jest autorstwa Aleksandry Czubek - Spanowicz.

"Historia bez bohatera" - Van Hamme, Dany

Autor: Dominik Szcześniak

W 1975 roku
, kiedy scenarzyści serialu "Lost" trzymali się jeszcze maminej spódnicy, a przyszli twórcy "Rozbitków" nie mieli pojęcia co oznacza pojęcie "reality show", dwóch artystów wzięło na warsztat tematykę przetrwania na dzikiej wyspie w komiksie "Historia bez bohatera". Dla Dany'ego była to jedna z pierwszych prób w konwencji rysunku realistycznego, a dla Van Hamme'a początek szeregu sukcesów jako scenarzysty komiksowego.

"Thorgal", "Largo Winch", "Szninkiel", "Wayne Shelton", "XIII"... czy Van Hamme nadając komiksowi stworzonemu wspólnie z Danym tytuł, który nie zdradzał imienia i nazwiska głównego bohatera, miał na myśli coś więcej, niż tylko oryginalne wejście w karierę? Niekoniecznie. "Historia bez bohatera" rzeczywiście stara się tego bohatera nie posiadać. Stara się, ponieważ tak naprawdę posiada ich całą grupkę. Szereg postaci, pasażerów lotu CR512, których samolot rozbił się w dżungli. Jest wśród nich podstarzały aktor, oficjele Korugwaju, syn przemysłowca, pianista, wysłannik ONZ, są również dwie piękne kobiety - profesor matematyki i stewardessa. I - jak to w scenariuszach Van Hamme'a bywa - kilkoro z nich jest ze sobą dość blisko powiązanych, co nie pozostanie bez wpływu na losy całej drużyny.

"Opowieść bez bohatera" jest komiksem survivalowym. Rozbitkowie spędzają czas na wykombinowaniu jak wydostać się z przeklętej dżungli. Van Hamme obowiązkowo przedstawia skrajne podejścia - od spontanicznej chęci "zrobienia czegoś, czegokolwiek, zamiast siedzenia z założonymi rękoma" po świadomość beznadziei sytuacji i działania łagodzące polegające na rozdawaniu nadziei. Wszystko to zalewa sosem awanturniczego suspensu w starym, dobrym stylu. Są czarne charaktery, są prawi kowboje i jest powolne eliminowanie ocalałych. Przez kogo? Zagadka jest prosta do odgadnięcia, bo i nie na zagadki Van Hamme tu stawia. Interesują go modele ludzkich zachowań oraz ukazanie kilku sztuczek survivalowych. Jedną z nich jest chociażby instruktaż zrobienia balona.

Fajny, survivalowy akcyjniak,w dodatku z polskim bohaterskim akcentem, uzupełniony jest historią "Dwadzieścia lat później", w którą wprowadza czytelnika Largo Winch, a która wyjaśnia wątki z pierwszej części, wiążąc ze sobą losy rozbitków w bardziej konkretny, poparty politycznymi rozgrywkami i nazistowskimi gierkami sposób. W tej drugiej odsłonie, autentycznie napisanej 20 lat po stworzeniu pierwowzoru, dostajemy szpiegowską twarz Van Hamme'a, który stawia na sensację, zwroty akcji i dudniące w głowie pytanie "kto za tym stoi?". I jak zwykle wywiązuje się z prowadzenia fabuły bardzo dobrze.

"Opowieść bez bohatera" to świetne czytadło, w stylu starych czasów. Ten komiks idealnie wstrzeliłby się w moment, kiedy większość polskich czytelników usłyszała o nim po raz pierwszy - w biogramie Van Hamme'a na okładce "Thorgala", czyli jakieś 20 lat temu. Co nie znaczy, że nie broni się dzisiaj - wręcz przeciwnie. Czytelnicy, którzy wychowali się na komiksach tamtego okresu, na pewno będą usatysfakcjonowani. Podobnie jak fani Jeana Van Hamme.

"Historia bez bohatera; Dwadzieścia lat później". Scenariusz: Jean Van Hamme. Rysunek: Dany. Tłumaczenie: Maria Mosiewicz. Wydawca: Egmont Polska 2010

czwartek, 10 czerwca 2010

Spoko Humanik (06)

Autor: Rafał Trejnis i Dominik Szcześniak

Szósta odsłona "Spoko Humanika" skupiająca się na Chatce Żaka:


"Samotność rajdowca" - Mahler

Autor: Dominik Szcześniak

Nicolas M
ahler jest już w Polsce dobrze znany. Był z wizytą w naszym kraju, wydano mu tutaj komiks "Pragnienie", stworzył również okładkę i opublikował kilka komiksów w "Ziniolu". Do tej pory kojarzony z komiksem eksperymentatorskim, niemym, przekraczającym granice gatunku. W tej dziedzinie jest artystą znakomitym - niech poświadczy o tym chociażby rekomendacja Lewisa Trondheima z ostatniej strony okładki albumu wydanego przez kulturę gniewu. "Samotnością rajdowca" Mahler zahaczył jednak o inny teren. Jak sam kiedyś powiedział, album ten jest dowodem na to, że potrafi robić rasowe komiksy.

Bo taka też "Samotność rajdowca" jest. Zwarta historia, posługująca się obrazem, narracją, dialogami. Konsekwentna kompozycyjnie i zahaczająca nieco o rysunek satyryczny. Za pomocą charakterystycznego stylu autor przeprowadza czytelni
ka przez pewien okres w życiu pewnego rajdowca - od jego upadku, aż po perspektywę powrotu do zawodu, a nawet po swego rodzaju sukces w oparach absurdu. Mahler wprowadza na scenę wyraziste postaci - godne zapamiętania nie tylko przez swój wygląd (jeden z bohaterów, jak sam stwierdza, wygląda jak czubek palca. I rzeczywiście - wygląda), czy niekonwencjonalną ksywkę (Żenada), ale przede wszystkim przez odpowiednio skrojone dla nich kwestie dialogowe. Z charakteru wszyscy są do siebie podobni - dręczy ich samotność, łączą rozmowy na podobne tematy. Ścieżki ich wszystkich zbiegają się w barze Juanjo, który w intencji Mahlera staje się pełnoprawnym głównym bohaterem opowieści. Podkreśla dołującą sytuację wspomnianych panów, ale również nader często wykorzystywany jest jako znakomity element komiczny.

Bo "Samotność rajdowca" jest komiksową tragikomedią, przyrządzoną w sposób absolutnie mistrzowski. Jest tu i o miłości, i o chlaniu, i o związkach
międzyludzkich, które potrafią wymóc na człowieku chęć działania. Jest też i o pokusie zdrady i o napadzie na bank, przeprowadzonym w sposób chyba najbardziej ślamazarny w historii komiksu.

Fantastyczna sprawa związana z tym komiksem jest taka, że otwierając go na dowolnej stronie dostajesz dwa kadry z narracją, które potrafią zachęcić. Albo atakują humorem, albo zaciekawiają dialogiem. Kwestią dyskusyjną jest kreska - Mahler fantastycznie czuje się w komiksowym minimalu, jego postaci skrojone są czasem z kilku kresek i wyglądają jak czubek palca, a prezentowane przez niego sytuacje zostają często graficznie uproszczone. Według mnie jest to absolutnie fantastyczny i dający wielkie możliwości styl rysowania. Ci, którym mimo wszystko coś takiego nie odpowiada, nie powinni się zrażać, bo sama historia jest znakomita.

"Samotność rajdowca" jest skrajnie różna od "Pragnienia", ale równie świetnie zrealizowana. Jedyne, co można powiedzieć po lekturze takiego komiksu to: Więcej Mahlera!

"Samotność rajdowca". Autor: Nicolas Mahler. Tłumaczenie: Grzegorz Janusz. Wydawca: kultura gniewu 2010

środa, 9 czerwca 2010

Ziniol 8 promo 03: plansze

Autor: Dominik Szcześniak

Nowy numer magazynu już się drukuje, pora więc pokazać co nieco z jego zawartości. Poniżej znajdziecie przykładowe plansze z następujących komiksów: "Chłopiec, który pokonał ciążenie" (Nick Abadzis), "Mechanika rozumu" (Hihus/ Konstantyn Komardin), "Napoleon zawsze szczęśliwy" (Jurij Maksimow/ Alim Wielitow), "Trzy ostatnie dni" (rys. Łukasz Rydzewski) oraz "Fotostory" (rys. Rafał Trejnis). Dodatkowo, kilka kadrów z najnowszego odcinka sztandarowej serii "Ziniola" znajdziecie na blogu jej rysownika.

"Samotnik" - Chaboute

Autor: Dominik Szcześniak

Chaboute,
po bogatym w treść, sensacyjnym "Landru" i moralistycznym, kolorowym "Czyśćcu" sięgnął do korzeni - praktycznie bez użycia słów i wykorzystując tylko to, co zdziałać może czarny tusz na białej kartce opowiada historię o komunikacji, języku i budowaniu znaczeń. "Samotnik", będący trzecim albumem konsekwentnie promowanego przez edytora twórcy, jest zarazem jego albumem najlepszym. Ma zdecydowanie największą siłę rażenia i - wykorzystując podstawy komiksowego alfabetu - opowiada prostą, ale fascynującą historię.

Czyta się tę cegiełkę bardzo szybko i tak samo szybko wraca się do niej. "Samotnik" jest bliski komiksowi idealnemu - łączy treść i obraz w sposób wzorcowy. Rysunki Chaboute'a się po prostu czyta. Kadr po kadrze historia porusza się dalej. I choć odnieść można wrażenie, że niektóre sceny rozbuchane są w sposób nieprzystający ich znaczeniu (chociażby
sekwencja płynięcia statku, czy lotu ptaka), to jednak służą one budowaniu napięcia. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron czytelnik nie wie co go czeka, a jedyne czego może się domyślać, to fakt, że stanie się coś strasznego. Że dostanie porządny thriller lub horror o potworze, zamkniętym na całe lata w latarni morskiej, który każdy swój dzień kończy donośnym "bum!". Tymczasem Chaboute - sięgając do korzeni opowiadania obrazem i stosując narrację poklatkową - kreuje rasowy dramat psychologiczny, opowiadający o doświadczonym człowieku, którego jedyna wiedza o świecie oparta jest o własną interpretację pojęć słownikowych.

Choć większość kadrów "Samotnika" pozbawiona jest słów, Chaboute z premedytacją wkłada je w usta dwóch marynarzy, którym poświęcony jest odrębny wątek. Odrębny, aczkolwiek bardzo sprawnie i świadomie powiązany z wątkiem żyjącego w samotni "po
twora". Te kilkanaście stron ze zdawkowymi dialogami nie służy jedynie nakreśleniu charakterów tych dwóch postaci (choć świetnie urozmaica to komiks), lecz przede wszystkim służy dookreśleniu głównego bohatera.

"Samotnikiem" Chaboute opowiada również o ciekawości świata. O tej przemożnej chęci poznawania go, nawet mimo spraw, które świadczą o tym, że ten świat do najprzyjemniejszych miejsc nie należy. Oko rysownika i wmontowana w nie kamera prześlizguje się po zwykłych przedmiotach - w kolejnych kadrach widzimy lotkę, piłkę do
tenisa, rybę w akwarium, żołnierzyki, szyszkę czy resoraka. Są to przedmioty, które wspólnie biorą udział w kreowania podstawowego świata człowieka, zamkniętego przez całe życie w jednym miejscu. Słowa, które te przedmioty określają są dla tego człowieka słowami - kluczami. Ale - ten człowiek posiada również umiejętność czytania i słownik, w którym ilość słów mu nieznanych znacznie przerasta liczbę tych, których znaczenie pojmuje. O wyobrażeniach, o spontanicznym budowaniu znaczeń tych słów - nieraz zabawnych, nieraz przygnębiających - opowiada Chaboute.

Zaskakujący i wielopłaszczyznowy to komiks. Zrealizowany tak fachowo, że przymknąć można oko na to, co zawsze było moim głównym zarzutem w stosu
nku do rysunków Chaboute'a - sposób rysowania twarzy. W "Samotniku", choć ta "kserowana" metoda również funkcjonuje i ma się dobrze, zanika pod świetnie opowiedzianą, prostą ale i skomplikowaną historią. Polecam.

"Samotnik". Scenariusz i rysunki: Christophe Chaboute. Tłumaczenie: Maria Mosiewicz. Wydawca: Egmont Polska 2010