Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

czwartek, 25 lutego 2010

Wywiad z Jarosławem Składankiem

Autor: Dominik Szcześniak

Już w październiku wydawnictwo kultura gniewu obchodziło będzie dziesięciolecie swojego istnienia. Z tej okazji zapraszamy na wywiad z Jarosławem Składankiem, założycielem wydawnictwa. Dlaczego kultura? I dlaczego gniewu? Na te pytania nie znajdziecie odpowiedzi w poniższej rozmowie. Znajdziecie natomiast mnóstwo ciekawych informacji dotyczących historii wydawnictwa wczoraj i dziś.

Dominik Szcześniak: Pierwszy komiks
, spod skrzydeł Kultury Gniewu - pamiętasz pierwszy skład, pierwsze wydawnicze wyzwania?

Jarosław Składanek: Pierwszym komiksem wydanym przez kulturę gniewu był „Zakazany Owoc” Darka „Pały” Palinowskiego i było to rzeczywiście dla mnie w tamtym czasie spore wyzwanie, ponieważ musiałem odnaleźć i przygotować do druku komiksy, które były publikowane w punkowych fanzinach od 1989 r. Darek nigdy nie archiwizował swoich prac i był to jedyny sposób na ocalenie tych komiksów od zapomnienia. Prace nad „Zakazanym Owocem” trwały od 1997 roku, a światło dzienne ujrzał on w październiku 2000 r. podczas MFK. Pierwotnie nie planowałem wydawania innych komiksów, jednak wydanie albumu Darkowi sprawiło mi taką radość i satysfakcję, że było to dla mnie impulsem do kontynuacji przygody z wydawaniem komiksów. Przez pierwsze cztery lata prowadziłem kulturę gniewu samodzielnie, współpracując w tamtym okresie z całą plejadą wspaniałych autorów, realizując albumy autorskie i robiąc kilka antologii (m.in. „I Co Dalej Kapitanie”, „Wesoły Finał” i inne), a także współpracując w innymi wydawcami, m.in. z Witkiem Tkaczykiem z AQQ oraz Tomkiem Tomaszewskim z „Graficonu”. Po czterech latach pracy nagromadziło się tyle, że postanowiłem znaleźć sobie sensownych wspólników. Zaproponowałem współpracę w wydawnictwie Pawłowi Tarasiewiczowi, z którym znam się jeszcze ze szkoły. A kilka miesięcy później dołączył do nas Szymon Holcman, którego znałem z konwentów komiksów, a który właśnie przeprowadził się do Warszawy. Od 2005 wydajemy albumy we trzech i razem tworzymy wydawnictwo.

Twoje nazwisko nieustannie od wielu lat jest syn
onimem skrupulatnego i wypieszczonego przygotowania materiału do druku. Uważasz, że forma edytorska ma pierwszorzędne znaczenie?

Miło mi to słyszeć. Rzec
zywiście robię czasem podczas przygotowania komiksów rzeczy, których nie robią inni wydawcy, łudząc się, że czytelnicy to dostrzegą i docenią. Miałem to szczęście, że od 2001 r. pracowałem w firmie Pozytyw, gdzie współuczestniczyłem w przygotowywaniu do druku komiksów TM Semic, Fun Media, Egmontu i innych wydawnictw i gdzie nabrałem dobrych nawyków poligraficznych, co jest zasługą szefa tej firmy, Zbyszka Skręty. To od niego mogłem nauczyć się, jak należy przygotowywać komiksy do druku. Wiele nauczyłem się też od Darka Gliwińskiego, który był w tym czasie kolorystą w Pozytywie. To, co umiem, w dużej mierze zawdzięczam im. Nie ukrywam też, że poligrafia, a szczególnie przygotowywanie komiksów, jest czymś, co bardzo lubię robić i sprawia mi to dużą satysfakcję. Uważam, że dobry komiks to połączenie wielu czynników: scenariusza, rysunku, kolorów, ale również przygotowania do druku i edycji. Czytelnik obcuje właściwie wyłącznie z kopią pracy rysownika (rzadko kto ma okazję zobaczyć plansze w oryginale), a rola wydawcy, to pokazanie czytelnikowi tej kopii jak najlepiej.

Który z komi
ksów przygotowywanych przez Ciebie do druku był największym wyzwaniem?

Z biegiem czasu przestałem się bać jakichkolwiek komiksów - pomimo, że każdy jest inny, nauczyłem się jak najlepiej i najefektywniej każdy z osobna przygotowywać do druku. Najtrudniejszy komiks, którego się jednak trochę obawiam, jest ciągle przede mną. To „Jimmy Corrigan”. Autor tego albumu, Chris Ware, to projektowy esteta i pedant na dużą skalę, a zmierzenie się z jego albumem będzie dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Obawiam się, że dobre przygotowanie tego komiksu zajmie mi setki godzin (dosłownie) spędzonych przy komputerze. Moją największą obawą jest więc znalezienie czasu na tak poważne zadanie.

Początkowo Kultura Gniewu publikowała jedynie komiks polski, a w dodatku undergroundowy. Po 10 latach sięgacie po klasykę undergroundu światowego (Crumb). Jesteś fanem tego gatunku?

Lubię wszy
stko, co jest nieszablonowe i niestandardowe. Z jednej strony lubię komiksy kontrowersyjne i bluźniercze (właśnie takie jakie rysuje Robert Crumb). Ale doceniam też i lubię czytać komiksy obyczajowe i ogólnie szeroko pojęte graphic novel. Na początku wydawałem komiksy undergroundowe, bo sam byłem ich miłośnikiem. Z biegiem czasu w ofercie KG pokazały się również inne komiksy, bo sam takie zacząłem czytać (zresztą już trzeci i czwarty album, który wydałem w 2002 roku to był Benek Szneider i Jakub Rebelka) i moi wspólnicy wnieśli do wydawnictwa nowe wartości i nowe gusta. Nie ukrywam, że taki rozwój bardzo mi odpowiada.

Kłócicie się o to, co wydać, a czego nie? Czy może raczej jesteście jednomyślni w swoich decyzjach?

Kłótnie, to może niewłaściwe słowo, ale dyskusje bywają często bardzo burzliwe. Mamy regularne zebrania wydawnicze (w jednej z naszych ulubionych knaj
pek), spotykamy się, rozkładamy albumy lub plansze i debatujemy. Tematem dyskusji bywa nie tylko kwestia, czy wydajemy (to zaledwie początek), później jest omawiamy format, papier, oprawa, wykończenie. Wszystko jest do ustalenia i tam, gdzie są trzy osoby, mogą być trzy różne zdania. Zawsze jednak się jakoś dogadujemy.

Pała i Prosiak - ten ostatni w końcówce lat swojej prosperity - robili dla kg komiksy. Ciężko było namówić ikony kontrkultury do wyjścia poza zinową formułę?

Zarówno Prosiak, jak i Pała zaczęli tworzyć swoje komiksy pod koniec lat osiemdziesiątych. Możliwość prezentacji komiksów była w tamtym czasie ograniczona w zasadzie tylko wyłącznie do odbitek kserograficznych - taki był wówczas czas i ci autorzy działali, robiąc od serca to, co w tamtym czasie mogli. Nie znam żadnego autora, który byłby przywiązany do tego, żeby jego prace były koniecznie powielane na ksero - byłby to absurd.
Dziś autorzy mają o wiele większe możliwości, ponieważ są wydawnictwa, które mogą się zająć produkcją, dystrybucją i reklamą komiksów. Cieszę się, że autorzy
z takich możliwości korzystają, bo dzięki temu mogą skupić się na rysowaniu. Zarówno Darek ,,Pała" Palinowski, jak i Krzysztof ,,Prosiak" Owedyk są jednymi z moich ulubionych autorów, znamy się od wielu lat i nie musiałem ich na nic namawiać, współpraca była dla obu stron niejako naturalna. A poza tym kultura gniewu w jakiś magiczny sposób jest ciągle częścią kontrkultury.

No właśnie. O undergroundzie już rozmawialiśmy, ale moim zdaniem bardzo istotnym wyznacznikiem oferty komiksowej kultury gniewu jest sięganie po dzieła niebanalne i komiksowo innowacyjne - mówię tu zarówno o takich
komiksach, jak ,,Black Hole" czy ,,Przybysz", jak i o nadchodzącym ,,Jimmym Corriganie", który jest komiksem bardzo trudnym... taką macie linię programową? Uważasz, że więcej jest w Polsce tego rodzaju odbiorców komiksu niż np. komiksów superbohaterskich?

Sądząc po dość spor
ej ofercie wydawców, można wnioskować, że odbiorców takich komiksów jest wielu. Pamiętajmy jednak, że komiksy w Polsce mają ciągle niewielkie nakłady i sądzę, że czytelników, jak to powiedziałeś ,,komiksów trudnych" nie ma wcale aż tak wielu. My ciągle staramy się wyjść z naszą ofertą również poza środowisko komiksowe, ale nie jest to takie proste...

Wracając do Pały i Prosiaka - z tego co wiem, uczczą oni dziesięciolecie kultury gniewu nowymi komiksami. Co to będzie i w jakiej formie zostanie wydane?

Rzeczywiście, planujemy na październik pewne niespodzianki związane z dziesięcioleciem kultury gniewu, ale ogłosimy je w stosownym czasie. Na razie wszystko jest na etapie planowania. Uchylę jedynie rąbka tajemnicy i powiem, że rzeczywiście szykujemy pełne wydanie w jednym tomie wszystkich komiksów Darka Palinowskiego i zbiorcze wydanie wszystkich 8 „Prosiacków”, Krzysztofa Owedyka.

Minęło 10 lat - w ciągu tego czasu dużo pozmieniało się w KG zarówno pod względem organizacyjnym, jak i asortymentu wydawniczego. Jak podsumowałbyś tę dekadę?

Jest dokładnie tak, jak napisaliśmy na naszej stronie internetowej: ,,Na samym początku
tego przedsięwzięcia był chaos, który systematycznie się powiększał i próba jego okiełznania sprawiła, że to, co przez pierwsze cztery lata było jednoosobowym amatorskim miniwydawnictwem komiksowym, z czasem przeistoczyło się w trzyosobowe amatorskie miniwydawnictwo komiksowe". A tak na poważnie, to przez te 10 lat zmieniło się bardzo dużo, bo dekada to jednak szmat czasu i wydawnictwo rozwinęło się w tym czasie pod każdym względem, zwłaszcza od 2005 roku, od kiedy to działamy we trójkę. Podsumowanie to ogólna radość, że udało się nam wspólnie stworzyć coś w moim odczuciu fajnego i ciekawego, wydać kilka świetnych komiksów i poznać paru fajnych ludzi. Nie jestem jednak typem rozpamiętującym przeszłość, wolę skupiać się na przyszłości i tym, co przed nami.


Z wydawania komiksów w Polsce wyżyć się chyba nie da. Nie miałeś nigdy ochoty rzucić tego w cholerę?


Każdy ma czasem ochotę rzucić wszystko i uciec gdzieś do ciepłych krajów. Do tej pory jednak nie zdecydowałem się na
takie rozwiązanie (śmiech). Lubię swoje życie i cieszę się nim. To, gdzie się obecnie znajduję, jest konsekwencją moich życiowych wyborów - mam tego świadomość. To wszystko.

Obowiązkowe pytanie o sukcesy i porażki. Największe i najboleśniejsze…


Sukces widzę trojako.
Pierwszy jego aspekt to skład naszego wydawnictwa. Ze swojego punktu widzenia mogę powiedzieć, że mam świetnych wspólników i cieszę się z tego, że działamy razem do spółki i że wszyscy znajdujemy ciągle czas i siły na tworzenie tego projektu. Drugim, równie ważnym, jest skupienie wokół wydawnictwa grona autorów komiksów (scenarzystów oraz rysowników) i uważam, że jest to bardzo ciekawe środowisko niezwykłych artystów i ciekawych ludzi. Widzimy, że środowisko to staje się zauważalne nie tylko przez tzw. fanów komiksu, czego efektem jest choćby powstająca właśnie ekranizacja komiksu Karola KRLa Kalinowskiego, „Łauma”. Trzeci aspekt sukcesu to stałe grono czytelników, którzy znają i lubią markę KG, i są nam wierni od lat, kupując wydawane przez nas albumy. To właśnie im zawdzięczamy to, że istniejemy i robimy to, co lubimy. Korzystając z okazji, pragnę wszystkim tym czytelnikom w imieniu autorów i wydawnictwa podziękować. Nie mieliśmy do tej pory żadnych spektakularnych porażek czy wpadek, które jakoś szczególnie zapadłyby mi w pamięć i powiem szczerze, że nic takiego nie przychodzi mi do głowy...

I oby na horyzoncie nic takiego się nie pojawiło. Dzięki za rozmowę.


Dziękuję bardzo za wywiad i pozdrawiam czytelników „Ziniola”.

Ilustracje:
1. Jarosław Składanek na rysunku Dennisa Wojdy z cyklu "Wydawcy Polscy",
2. Okładka komiksu "Zakazany Owoc" Dariusza "Pały" Palinowskiego - pierwszego komiksu kultury gniewu,
3. Jarek Skladanek z jednym ze swoich pupili na kolanach (foto. A. Skladanek),
4. Logo kultury gniewu,
5. Okładka komiksu "Diefenbach" Benedykta Szneidera,
6. Okładka reedycji "Ósmej czary" Krzysztofa "Prosiaka" Owedyka,

7. Okładka komiksu "Jimmy Corrigan" Chrisa Ware'a, znajdującego się w planach wydawniczych kg,

8. Okładki komiksów wydanych przez kulturę gniewu: "Bez komentarza" Ivana Bruna,
"Przybysza" Shauna Tana i "Pana Naturalnego" Roberta Crumba,
9. Okładka zbiorczego wydania "Osiedla Swoboda" Michała Śledzińskiego,

10. Okładki komiksów wydanych przez kulturę gniewu: "Wartości rodzinnych" Michała Śledzińskiego, "Dick 4 Dick" Jakuba Rebelki i "3 paradoksów" Paula Hornschemeiera.

wtorek, 23 lutego 2010

Przygody Leszka (07): Zima

Autorzy: Piotr Nowacki i Dominik Szcześniak

Siódma przygoda Leszka w scenerii zimowej. Bo "Zima" była tematem Piotra Nowackiego. Zapraszam do lektury:



W następnym odcinku: "Kanapki" czyli temat Łukasza Rydzewskiego. Ciągle zapraszam kolejnych rysowników do współpracy. Możecie poszaleć na własnych zasadach.

poniedziałek, 22 lutego 2010

"Czyściec" - Chaboute

Autor: Dominik Szcześniak

Chaboute'a ost
rze wymierzone w biurokrację - tak w skrócie można opisać "Czyściec" autora znanego już w Polsce z albumu "Henri Desire Landru". Opisując biurokratyzację życia Chaboute nie oszczędza nikogo ani niczego, posuwając się momentami do absurdu i wyolbrzymień, które jednak są na tyle prawdopodobne, że bez mrugnięcia okiem jesteśmy w stanie w nie uwierzyć. "Czyściec" jest biurokratycznym armagedonem. Totalną katastrofą, niszczącą życie jednostki brakiem kilku podpisów na paru papierkach. Komiksem strasznym na tyle, że ciekawe wydaje się już samo roztrząsanie czy aby zamysłem Chaboute'a było jedynie zabranie głosu w kwestii kondycji społeczeństwa, czy może opisanie własnych przeżyć związanych z użeraniem się z systemem.

Mimo kilku uwag, jakie za chwilę będę miał do spos
obu, w jaki Christophe Chaboute tworzy komiksy, nie życzyłbym mu nieprzyjemności, jakie spotykają jego bohatera. Benjamina Tartouche'a poznajemy w momencie, gdy spełnia się jego marzenie o wykonywaniu wolnego zawodu i gdy otrzymuje w spadku po ciotce ogromny dom. Pełnia szczęścia i świetlana przyszłość pryskają po zaledwie kilku stronach - dom Tartouche'a trawi pożar, a łańcuszek nieszczęść, jakie spotykają go później czyni z niego cywilnego trupa. Problemy z odebraniem ubezpieczenia, blokada rachunku, brak lokalu zastępczego, wywalenie na bruk... wreszcie brak możliwości powrotu na łono społeczeństwa, ponieważ żaden urzędnik nie jest w stanie wyrobić mu nowego dowodu tożsamości bez okazania starego - wszystko to składa się na wyjaskrawioną przez edytora na tylnej stronie okładki "miałkość i ulotność egzystencji przeciętnego współczesnego człowieka".

"Czyściec" jest zbiorczym wydaniem trylogii Chaboute'a. Omówione aspekty fabuły tyczą się jedynie pierwszej jej części. Kolejne związane są już bezpośrednio z wytyczoną przez tytuł tematyką - główny bohater, na skutek iście sensacyjno-politycznej intrygi trafia do czyśćca (gdzie spotyka wiele bardzo znanych osobowości z minionych epok) - miejsca skrojonego na równie biurokratyczną miarę, co świat z którego właśnie mu się zeszło. I tutaj Chaboute nie schlebia żadnej z religii, czyniąc czyściec miejscem, do którego trafia się niezależnie od ilości wypełnionych dobrych uczynków na rzecz boga. Tartouche dostaje konkretne zadanie: wraca na ziemię jako duch i musi sprowadzić złego człowieka na właściwą drogę.

Chaboute bardzo sprawnie operuje komiksowym rzemiosłem. Jego utwór jest płynny narracyjnie, a wielość wykorzystanych ujęć potrafi przyprawić o zawrót głowy. "Czyściec" nie jest przegadany, czyta się go bardzo szybko, co przy okazji nie umniejsza przyswajaniu treści. Dodatkowo, przedstawienie człowieka w kleszczach systemu w ujęciu Chaboute'a jest niezwykle wiarygodne, a definicja "nieba" (w sensie nagrody za wykonane zadanie i odkupienie swych win) w jego wykonaniu jest niezwykle pozytywna i sprawiająca, że zakończenie komiksu napawa optymizmem. Jedyne "ale" co do tego komiksu tkwi w jego warstwie graficznej.

Przy okazji "Henri Desire Landru" pisałem już o problemach Chaboute'a w rysowaniu twarzy; problemach, które rozwiązywał - zdawałoby się - metodą wręcz kserograficzną, kalkując rysy twarzy z uprzednio narysowanych kadrów. W "Czyśćcu" ten proceder postępuje. Twarze bohaterów, zwłaszcza umieszczone na sąsiadujących stronach, sprawiają wrażenie zdjętych z jednej matrycy. Jest to kwestia szybkości tworzenia komiksu, bądź maniery, jaką jego rysownik przyjmuje. W każdym wypadku nie jest to proceder, który wzbogaca wartość komiksu. Zastosowana kolorystyka jedynie to wrażenie potęguje, choć - co dziwne - Chaboute tak samo dobrze koloruje, jak komponuje strony i zestawia kadry. Potrafi również w niesamowity sposób rozplanować co niektóre sceny. I choć wszystkie te umiejętności powinny zbić na dalszy plan mankamenty związane z twarzami bohaterów, niewielki niesmak jednak pozostaje.

"Czyściec" jest komiksem zaskakująco dobrym. Poprzedni album Chaboute'a chwalony był momentami, jak mi się zdaje, na kredyt. I jakkolwiek paradoksalnie (w kontekście omawianego komiksu) by to nie zabrzmiało - Chaboute ten kredyt spłaca. Z odsetkami. Daje nam trzymającą w napięciu historię, która jest bardzo prawdopodobnym horrorem związanym z papierkami, które bardzo często musimy wypełniać i urzędami, w których czasami musimy postawić swą nogę.

"Czyściec". Autor: Christophe Chaboute. Tłumaczenie: Maria Mosiewicz. Wydawca: Egmont Polska 2010

Piguła - komiksowa prasówka (04)

Autor: Dominik Szcześniak


Za nami tydzień dość biedny. Tydzień, który upłynął w tzw. zawieszeniu pomiędzy paroma niemrawymi dyskusjami w kilku miejscach, a nadchodzącymi powoli premierami kilku ważnych komiksów. I informacjami na temat zbliżających się wielkimi krokami ważnych zdarzeń. W tej biedzie warto zwrócić uwagę na dwie zapowiedzi wydawnicze, o których wydawcy poinformowali w przeciągu ostatnich dni.

Pierwszą jest pol
ski debiut, jaki już niebawem zafunduje czytelnikom Egmont. Chodzi o "Misia Miszę" Pawła Kłudkiewicza. Występ tej postaci mieli okazję widzieć już zwiedzający wystawę konkursu przy MFK, jak również posiadacze katalogu konkursowego. W zawartej w nim krótkiej formie jedynym, co interesujące jest kreska autora. Cała reszta opracowania graficznego tego komiksu - łącznie z poupychanymi kadrami i przeogromną ilością tekstu - nie zachęca do jego przeczytania. Pierwszy tom egmontowskiej serii ma być jednak pod tym względem odnowiony i zrewitalizowany. Świadczy to o dobrym oku łowców talentów z Egmontu oraz o kulawej formule łódzkiego konkursu, która nakazuje twórcom upchnięcie wszystkiego, co mają do zaoferowania na maksimum ośmiu stronach. Zbyt dużo na tak niewielkiej przestrzeni upchać chciał zapewne Paweł Kłudkiewicz, na szczęście jego talent został wyłapany przez wydawcę i już wkrótce przekonamy się, jak "Miś Misza" się prezentuje. I choć w tym wypadku ograniczenie objętościowe nie wpłynęło negatywnie na przyszłość "Misia Miszy", to na jego powodzenie w konkursie i aplauz wśród czytelników już owszem, w związku z czym warto chyba byłoby zastanowić się nad zmianą formuły najstarszego konkursu na komiks w Polsce.

Drugą ciekawą inform
acją, również z gatunku zapowiedzi wydawniczych, jest coming out wydawcy "Jimmiego Corrigana". Wieść o publikacji tego komiksu opublikowała kultura gniewu (niebawem więcej na ten temat). Osobiście umieszczam ten komiks na szczycie mojej wishlisty. Jest to rzecz bardzo wymagająca - zarówno skupienia i wysiłku intelektualnego od Czytelnika, jak i skrupulatności i precyzji od edytora. Tak więc czekamy. I zacieramy ręce.

Wspomniane przeze mnie na początku ważne premiery wydawnicze będą wiązały się z kameralnymi imprezami komiksowymi, jakie obędą się w Warszawie. Owe ważne premiery, będące prawdopodobnie substytutami WSK, to oczywiście "Osiedle Swoboda", "Super Pan Owoc" i "Profesor Bell", a spotkania je promujące odbędą się w najbliższy piątek, 26 lutego o godz. 19.00 w "Kawangardzie" (Profesor i Owoc) i 3 marca o 18:00 na Chłodnej 25 (Osiedle). Premiera "Osiedla" połączona będzie z debiutem nowego "Kolektywu" i "Gangu Wąsaczy", natomiast na piątkowym spotkaniu prawdopodobnie będzie można porozmawiać również z wyżej podpisanym na tematy okołoziniolowe lub też w ogóle z "Ziniolem" nie związane.

A jutro rano przywita Was "Przygoda Leszka" z rysunkami Piotra Nowackiego.

niedziela, 21 lutego 2010

"Sky Doll" - Barbucci, Canepa

Autor: Dominik Szcześniak

Autorzy "Sky Doll" - pochodzący z Genui Alessandro Barbucci i Barbara Canepa - sławę zyskali dzięki współpracy z Disneyem oraz magazynowi "W.I.T.C.H", a więc projektom kierowanym w stronę dzieci. "Sky Doll", z napisem "Tylko dla dorosłych" na okładce jest próbą wejścia autorów w tematykę dojrzalszą. Trzytomowa seria (czwarty w produkcji) swobodnym i bardzo kolorowym rysunkiem nawiązuje co prawda do owej tematyki dziecięcej, jednak treściowo rzeczywiście jest już lekturą dla dorosłego czytelnika.

Dla fanów science - fiction jest to produkt idealny. Akcja dzieje się w kosmosie, na kilku planetach. Świat przedstawiony jest brutalny i stechnicyzowany do granic możliwości, a główną rolę w kształtowaniu świadomości społecznej wiedzie religia, wspomagana przez media. Wiara, religia, bóg - są pojęciami przefiltrowanymi przez telewizję i nastawionymi na zdobycie jak największej władzy. Wszędzie czają się wysłannicy papiescy, przemierzający kosmos w misjach, powierzonych im przez papieżycę Ludwikę. I w tym religijnym bajzlu natrafiamy na małą, bezbron
ną istotę - tytułową Sky-Doll, a więc jedną z lalek, stworzonych dla zaspokajania potrzeb mężczyzn. Ta konkretna, która znalazła się w orbicie zainteresowań autorów i której przygody będziemy obserwować, nazywa się Noa. Jest uciekinierką z myjni samochodowej, w której jej jedyną rolą było ocieranie się bujnym biustem o szyby samochodów; przypadkową towarzyszką podróży dwóch papieskich wysłanników - Jahu i Roya; jak również pierwszą lalką, w której zaczyna budzić się świadomość...

Barbucci i Canepa dają Czytelnikowi żwawą intrygę, w której nagłe zwroty wypadków zdarzają się co chwilę, a motywy postępowań i charakter bohaterów są zmienne. Ukazują totalną degrengoladę moralną, manipulacje, jakich dopuszczają się media oraz hipokryz
ję specjalistów od wiary. Wszystko to podane jest bez kadzenia, w czysto rozrywkowym sosie i z nagimi kobiecymi piersiami w najbardziej pretekstowych momentach. Lekka erotyka, jaka przewija się przez ten komiks, przede wszystkim ubarwia go i pozwala przypuszczać, że jego adresatem jest młody osobnik płci męskiej, ale bynajmniej nie jest bezcelowa. Noa i całe zastępy jej podobnych laleczek, stworzonych tylko i wyłącznie do zabawy (fakt zaakceptowany zresztą przez papieżycę), reprezentują społeczną klasę uciśnionych. I z takim też podejściem autorzy przedstawiają losy Sky-Dolls.

Celem, przyświecającym "Sky Doll" jest ukazanie misji, mającej na celu zaprowadzenie nowego porządku. Patent znany od lat. W tym przypadku walka rozgrywa się między frontem dwóch papieżyc: Ludwiki i Agape, które swego czasu rządziły razem, reprezentując aspekt cielesny i duchowy tamtejszej religii, co było swego rodzaju "eksperymentem marketingowym". Gdy ten się nie powiódł, Agape została objęta ekskomuniką, słuch o niej zaginął i podczas, gdy Ludwika regularnie dokonuje objawień wśród swego ludu, Agape żyje jedynie w pamięci buntowników, gromadzących zakazane relikwie w nielegalnych kanciapach. Na czele wspomnianej misji staje trójka nieświadomych bohaterów, a rola Noy prawdopodobnie będzie znacząca.

"Sky Doll" narysowany jest w zgodzie z kanonem rysowniczym wspo
mnianych już "W.I.T.C.H." i Disneya - nieobce są autorom rysunków ekspresja, świetna kompozycja plansz, czy też niejednokrotnie skrótowość i wykorzystywanie pewnych zgranych patentów. Zgrabnie prezentują się nawiązania do hippisowskiej psychodelii, tak jak zresztą ciekawie wypada przedstawienie filozofii, dominujących na poszczególnych planetach odwiedzanych przez trójkę bohaterów. Z minusów można by wymienić nieco nachalne akcentowanie pewnych kwestii, których interpretacja nie powinna stworzyć czytelnikom najmniejszych problemów.

"Sky Doll" jest komiksem kolorowym, bogatym w akcję, podrasowanym erotyką. Bezpretensjonalne, świetne czytadło dla fanów science - fiction i komiksu mainstreamowego.

"Sky Doll". Scenariusz i rysunki: Alessandro Barbucci i Barbara Canepa. Tłumaczenie: Jacek Drewnowski. Wydawca: Egmont Polska 2010. Komiks został wydany w ramach kolekcji "Science-fiction"

piątek, 19 lutego 2010

Spoko Humanik (01)

Autor: Dominik Szcześniak i Rafał Trejnis

Skład twórców związany z ziniolową serią "Fotostory" (której zajawka pojawiła się wczoraj na blogu Rafała) odpowiedzialny jest za komiks "Spoko Humanik", rozdawany na ulotkach w UMCS-owskim Humaniku. Komiks wpisuje się w akcję propagującą życie studenckie i będzie pojawiał się w jednoplanszowych odsłonach co dwa tygodnie, po czym prawdopodobnie zostanie zebrany w album - informator Wydziału Humanistycznego UMCS. Komiksowy Lublin się rozkręca. W najbliższym czasie w tym mieście możecie spodziewać się paru innych akcji z komiksem związanych. Tymczasem "Ziniol" objął patronat nad "Spoko Humanikiem", w związku z czym wszystkie plansze z powstającego komiksu wylądują na blogu magazynu. Pierwsza z nich - już dzisiaj:

wtorek, 16 lutego 2010

Przygody Leszka (06): Amerykański masyl

Autor: Tomasz Kleszcz i Dominik Szcześniak

Przed państwem szósty odcinek "Przygód Leszka", zatytułowany "Amerykański masyl". Rysunki wykonał Tomasz Kleszcz do zaproponowanego przez siebie tematu "amerykański muscle car":





W następny wtorek swoją wersję Leszka przedstawi Piotr Nowacki, czyli Jaszczu. Temat, jaki zaproponował to "zima". A więc bardzo bieżąca sprawa. Niezmiennie zachęcam również innych rysowników do wejścia w świat "Przygód Leszka". Cały czas można nadsyłać swoje propozycje.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Piguła - komiksowa prasówka (03)

Autor: Dominik Szcześniak


"Komiks forum" powraca. Znowu. Tym razem w wersji cyfrowej, co może się wydawać dziwne, zwłaszcza, jeśli zauważymy, że zawiaduje tym projektem człowiek bez stałego łącza. "Komiks forum" swego czasu miało formę antologii prezentującej prace polskich komiksiarzy w różnorakich pozycjach - a to publikując długie historie ("Naznaczony mrokiem" Wojciecha Birka), a to zbiory krótkich form, czy też wreszcie katalogi wystaw ("Warszawa w Łodzi") i katalogi łódzkiego konwentu. Gdybym miał sięgnąć pamięcią do połowy lat dziewięćdziesiątych i wskazać wydarzenia, które potrafią skroić łezkę w moim oku, powstanie "Komiks forum" raczej nie byłoby jednym z nich. O włos przegrałoby z Prosiackiem, AQQ, Super Boomem, czy wylewem ksero zinów, co jednak nie zmienia faktu, że było, walczyło i prezentowało polskich komiksiarzy w tych dawnych, ciężkich, trudnych i żmudnych czasach. I już za to "Komiks forum" i jego redaktor - Witold Idczak - mają mój szacunek. Niestety, nie obędzie się bez "ale". Ponieważ "Komiks forum" powraca w wersji cyfrowej, a powrotowi towarzyszy notka Witolda Idczaka na stronie magazynu. I jest to notka, która ilością karkołomnych tez idealnie komponuje się z poruszanym ostatnio tematem dyskusji o kondycji polskiego komiksu, lub też ewentualnie Wielkiej Debaty Komiksowej. Bo jak tu dyskutować, kiedy same dyskusje na temat ewentualnej formy dyskutowania potrafią ciągnąć się w nieskończoność i nie przejawiać jakichkolwiek oznak dojścia do konsensusu? Jak rozmawiać, kiedy każdy z rozmawiających ma swoje osobiste zdanie na dany temat. Zdanie - dodajmy - znacznie odbiegające od zdań pozostałych współrozmówców i częstokroć oderwane od rzeczywistości.

Podlinkowany tekst Witolda Idczaka jest jak znalazł idealnym tematem do zamkniętego dawno temu tvn-owskiego cyklu "Urzekła mnie Twoja historia". Napisany w tonie wspomnieniowym, ale sięgający również teraźniejszości i wybiegający w przyszłość Wylewający żale, wzruszający, kontemplujący, ale przede wszystkim właśnie oderwany od rzeczywistości. Lub umieszczony w jakiejś alternatywnej. Najciekawszy wydaje się być fragment, który pozwolę sobie zacytować: Żywot niezależnego wydawcy nie jest łatwy. Jest on zawsze na końcu „łańcucha pokarmowego” i bardzo często nie starcza dla niego „strawy”. Autor publikowanego komiksu zyskuje pierwszy. Nawet jeśli zrezygnuje z honorarium, ma możliwość promocji własnej twórczości. Zawsze na komiksach zarabiają pośrednicy. Najpierw drukarze, później dystrybutorzy, a następnie księgarze. Wydawca, aby opublikować komiks, musi od razu wyłożyć duże środki, i czekać bardzo długo, w nadziei, że kiedyś się zwrócą.

Promocja twórczości jako realny zysk z opublikowanego za friko komiksu to jest temat bardzo drażliwy; jeden z tych, za które dany komiksiarz jest już nawet w stanie zareagować w sposób wysoce niekulturalny. Żale dotyczące żywota niezależnego wydawcy to płacz połączony z potrzebą dowartościowania. A idea publikowania najlepszych spośród stworzonych w danym roku komiksów to idea, o której można powiedzieć co najwyżej, że jest sympatyczna. A tak naprawdę sprowadza się do odgrzewania starych kotletów, których zresztą przecież nie ukazuje się już w Polsce za dużo.

Witold Idczak, strzelając sobie w stopę i kolano, pisze o jeszcze jednej rzeczy. Ponownie zacytuję: (...) zasmuca mnie brak zainteresowania antologią u publicystów, i szerszego odzewu ze strony czytelników. Wiem od znajomych z branży, że doceniają moje działania, ale nie tylko dla nich wydaję komiksy. I tutaj z kolei trafia w sedno. W to samo sedno, które zostało poruszone w niedawnych wpisach Śledzia i Mariusza Zawadzkiego, a więc twórców, obecnych na rynku od wielu lat. I pośrednio w to samo sedno, które równie niedawno poruszył repek. Czyli w czytelnictwo komiksów w Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem czytelnictwa komiksów polskich. Pod tym względem miniony tydzień obfitował w bardzo istotne tezy: Mariusza Myślę więc, że dziś dla rysownika komiksów są dwie drogi. Pierwsza - olać robienie komiksów i zająć się czymś innym. (...) Druga: upominać się o konkretne stawki za komercyjne zlecenia o charakterze stricte komiksowym i Śledzia Kończę, co muszę w "komiksowie" skończyć (...) A potem to już full time szpilen machen. Jak słusznie zauważył Mariusz, wielu rysowników najzwyczajniej zrezygnowało z tworzenia "komiksów polskich", inni zaczęli robić "komiksy amerykańskie", a ci, którzy pozostali niestety nie mogą liczyć na wiele. Pod cytowanymi słowami podpisać by się mogło zapewne 90% ludzi, rysujących w Polsce komiksy. Bo wszyscy robią to dla frajdy, a frajda rodziny nie wyżywi.

Tak więc faktycznie, rynek komiksu polskiego w Polsce jest rynkiem elitarnym, kolekcjonerskim, niszowym i amatorskim, a to, co w nim najlepsze albo już odeszło, albo się do odejścia przymierza. Najlepsze jest to, że deklaracje autorów o odejściu z biznesu mogłyby zostać przez nich cofnięte pod wpływem czytelników. A najgorsze - to, że tych czytelników nie ma.

środa, 10 lutego 2010

Nowe logo "Ziniola"

Autor: Dominik Szcześniak

Bez zbędnych ceregieli chciałbym ogłosić zwycięzcę k
onkursu na nowe logo "Ziniola". Głosem członków redakcji magazynu - Jakuba Jankowskiego, Pawła Timofiejuka i Dominika Szcześniaka - została nim grupa Bitter Lix, a ich propozycja (na poglądowym rysunku Jakuba Rebelki; proszę nie brać go za okładkę najnowszego numeru) wygląda następująco:


Jak rekomendowali autorzy i jak zresztą odczuliśmy sa
mi, jest to bardzo zgrabne połączenie tradycji z nowoczesnością. Oby służyło "Ziniolowi" przez długie lata. Grupie Bitter Lix gratulujemy i dziękujemy. Słowa podziękowania kierujemy również w stronę innych, którzy nadesłali swoje propozycje na konkurs. Część nadesłanych prac (autorów, którzy zgodzili się na ich publikację) możecie zobaczyć poniżej. Za tło ich projektów służą okładki starszych numerów magazynu.

projekt Dennisa Wojdy, na grafice autorstwa Otoczaka, która była okładką "Ziniola" numer 7:

wersja Szymona Kaźmierczaka na rysunku Nicolasa Mahlera z "Ziniola" nr 2:

znane już logo Otoczaka na jego własnej alternatywnej okładce do "Z#7":

pierwsza wersja winiety Jarka Obważanka (podkład graficzny: Olaf z okładki "Ziniola" 6):

i Jarek Obważanek (z rysunkiem Olafa) po raz drugi:

wtorek, 9 lutego 2010

Przygody Leszka (05): Filtr codzienności

Autor: Wojciech Stefaniec i Dominik Szcześniak

Zgodnie z zapowiedzią, dzisiaj przygoda Leszka w wyko
naniu Wojtka Stefańca. Zaproponowany przez Wojtka temat to "Filtr codzienności".







W następnym odcinku: Leszek w wykonaniu Tomasza Kleszcza który wymyślił sobie temat następujący: "Amerykański muscle car". Co z tego wyjdzie - zobaczycie za tydzień.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Piguła - komiksowa prasówka (02)

Autor: Dominik Szcześniak

Miniony tydzień minął pod znakiem Ligatury, która wydała mi się zbyt chaotyczna i niezrozumiała, by się na niej stawić, toteż odpuściłem. Niebawem pojawią się zapewne relacje z poznańskiej imprezy. Póki co, pierwsze opinie głoszą, że towarzysko było super. Czyli tak jak zawsze w kwestii imprez integracyjnych. W cieniu Ligatury, w internecie, też się działo. Działy się takie rzeczy, które powodowały, że chciało się pacnąć w czoło, ale też takie, które napawały optymizmem.

Przede wszystkim na tapecie była dyskusja o komiksie. Temat poruszył repek na polterze dnia 04.02.2010 roku w felietonie zatytułowanym "Porozmawiajmy o komiksie". I choć apelował o rozmowę, to już w komentarzach do felietonu (tytułem nawiązującego zresztą do drętwego programu telewizyjnego, w którym - jak to się mówi - "polski aktor cierpi, polski widz cierpi i polski polak cierpi") otrzymał odpowiedź, że rozmowy nie będzie. Zresztą narzekanie, że nie ma dyskusji o komiksach w sytuacji, gdy - jak zauważył Radek Bolałek - na konwentach, w kuluarach i w rozmowach prywatnych o komiksach zdarza się gadać całkiem konstruktywne, jest bezcelowe. Nie dla rozmów o komiksach są bowiem fora dyskusyjne, czy komentarze pod wpisami blogerskimi. Kto ma na tyle masochistyczne usposobienie, by poddawać się atakowi forumowiczów, potrafiących sprowadzić do parteru jednym zdaniem? Komu normalnemu chce się dyskutować z autorem wpisu na blogu?
No i hej, kto w ogóle w Polsce czyta komiksy i jednocześnie jest na tyle hardkorem, by swoje zdanie na ich temat upubliczniać w sieci?

Tego rodzaju apele powstają zazwyczaj w momencie, gdy ich autor stwierdzi, iż czytają je tylko i wyłącznie ci sami ludzie, którzy udzielają się w świecie internetowym. Ta setka oszołomów, których każdy przeciętny użytkownik netu może wymienić z ksywki. Tymczasem, tak mi się przynajmniej zdaje, jest jeszcze świat prawdziwy, w którym ludzie porozumiewają się albo całkiem tradycyjnymi metodami, albo ewentualnie drogą pocztową, czy mejlową. Summa summarum, uważam więc że wielka dyskusja o komiksie trwa sobie w najlepsze, aczkolwiek nie w tych miejscach, w których wszyscy by się spodziewali. Trwa właśnie na konwentach, trwa w telefonicznych łączach, pod sklepami z gorzałą i w polskich domach. Czyli generalnie tam, gdzie komuś się chce na ten temat gadać.

A nius tygodnia tym razem związany jest z KaeReLem. "Łauma", o której pisaliśmy tutaj i którą w grudniu minionego roku rekomendowałem również na antenie Radia Lublin, najprawdopodobniej doczeka się kontynuacji. W wywiadzie, jaki z Karolem Kalinowskim przeprowadził Łukasz Mazur, autor najlepszego komiksu minionego roku zdradził, że ma pomysł na kontynuację. I choć dodał również, że nie zamierza do niego na razie siadać, jest to bardzo dobra wiadomość. Szerzej w minionym tygodniu komentowano fakt adaptacji filmowej komiksu KRLa i muszę przyznać, że choć adaptacje komiksów interesują mnie znacznie mniej od nich samych, kibicuję i temu przedsięwzięciu.

Wywiad z KRLem przynosi ze sobą jeszcze jedną ważną sprawę: sprawę bardzo porządnego wywiadowcy. Tak pełnego, konkretnego i zrobionego nie na odwal wywiadu dawno nie czytałem, a przyznam, że chciałbym czytać częściej.

Na koniec dwie sprawy bieżące: po pierwsze, jakaś dobra dusza zgłosiła bloga "Ziniola" do tytułu najlepszego bloga roku 2009. Jeśli wiecie co trzeba zrobić, żeby oddać głos, możecie stuknąć w link. Po drugie: Brendan McCarthy, znany ze "Skina", podesłał mi link do swojego nowego projektu, który tworzy - uwaga - dla Marvela. Jest to komiks "Spider-man: Fever". Może być nieźle - zerknijcie.

niedziela, 7 lutego 2010

"Usagi Yojimbo: Most łez" - Sakai

Autor: Dominik Szcześniak

Najnowszy tom
przygód królika samuraja, wraz z kilkoma historiami autorstwa Stana Sakai, zawiera specjalny odcinek, który powstał z okazji setnego wydanego przez Dark Horse numeru serii. Jest to tzw. gościnna "wyszydzanka", stworzona na zasadzie kooperacji wielu artystów, którzy z dystansem, ale i szacunkiem spoglądają na serię o Usagim oraz - przede wszystkim - na jej autora. Stan Sakai, określany najmilszym gościem w komiksowym biznesie dostaje zasłużony pomnik. A jednocześnie (ponownie) dostarcza komiks, który całkowicie potwierdza, że zarówno ten, jak i każdy sprezentowany mu w przeszłości pomnik w zupełności mu się należy.

Ciekawą rzecz dotyczącą autora komiksu zauważa już we wstępie Brian K. Vaughan. Dostrzega on prawidłowość obecną we wstępach do poprzednich zbior
czych wydań serii; prawidłowość, według której żadnemu z autorów owych wstępów nie przeszło przez gardło złe słowo na temat Sakaiego. To, że twórca ten jest powszechnie szanowany i stawiany za wzór precyzji, konsekwencji i niezależności znajduje również potwierdzenie w owym setnym numerze, gdzie występują takie osobowości, jak Guy Davis, Frank Miller, Sergio Aragones, Jeff Smith czy Matt Wagner. Do wspomnianych cech, charakteryzujących Sakaiego, niezbędne jest dorzucenie jeszcze jednej: świeżości jego pomysłów i możności ciągłego zaskakiwania czytelnika.

"Most łez", być może nieprzypadkowo, kumuluje wszystko, co w Stanie Sakaim dobre, skutkiem czego otrzymujemy jeden z najciekawiej skomponowanych i po
ruszających tomów serii. Jest to jednocześnie album najbardziej niepokojący, co wyraża się zarówno w kresce, jak i w powolnym, złożonym z misternie skleconych zdarzeń i postaci drugiego planu, prowadzeniu opowieści. Rozedrgana kreska, szarpane sceny "deszczowe" i znacznie mniejsza dawka humoru zdają się być bardzo rewolucyjnym krokiem autora.

Bardzo istotnym jest w "Moście łez" wątek miłosny. Relacje uczuciowe między przeróżnymi postaciami nie należą do rzadkich widoków w "Usagim", tak więc i tutaj jest motyw miłości ojca do syna (tym razem z uwzględnieniem podziału na klasy społeczne oraz motywu zemsty), czy też ojca do córki, jednak na czoło wybija się związek emocjonalny Usagiego z oberżystką Mayiumi. Sakai, umiejętnie przeskakując po kolejnych etapach rodzenia się uczucia mi
ędzy dwojgiem bohaterów, zostawia Czytelnika z ostatnią stroną komiksu w momencie, który chwyta za gardło i zmusza z niecierpliwością czekać na następny tom.

Wyświechtanym frazesem byłoby pisanie, że "Usagi Yojimbo" jest świetną serią i jej dwudziesta trzecia odsłona trzyma poziom. To jest jasne jak słońce. Natomiast fakt, że zarówno seria, jak i autor ciągle się rozwija, to trafne podsumowanie tego, co na kartach "Mostu łez" się dzieje. To jest taki moment w istnieniu tej serii, kiedy zdarzyć się może wszystko. I taki moment dla Czytelnika, kiedy może umrzeć z ciekawości.
"Usagi Yojimbo: Most łez" Autor: Stan Sakai. Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz. Wydawca: Dark Horse Comics 2009

sobota, 6 lutego 2010

The Johnny Nemo Magazine

Autor: Dominik Szcześniak

"The Johnny Nemo Magazine" to redagowany przez Petera Milligana i Bretta Ewinsa magazyn, który w 1985 roku ukazał się w trzech odsłonach. Niepozorny, w formacie typowym dla zeszytu amerykańskiego i w takiej też objętości, wydawany był przez Eclipse Comics, a składał się z dwóch historyjek tworzonych przez wymienionych autorów, kolumny wydawniczej mrocznie nazwanej "The Penumbra" i redagowanej przez Catherine Yronwode, felietonu Milligana oraz wszelkiego rodzaju reklam komiksowych, zajawek serii spod skrzydeł Eclipse i strony z listą poprzednich numerów. Nie bez kozery piszę o tak zdawałoby się nieistotnych szczegółach. Bo to był rok 1985. A lektura "The Johnny Nemo Magazine" w roku 2010 serwuje fantastyczny powrót do przeszłości.

Czy żadne z was nie słyszało o kserokopiarce?

Na ostatniej stronie okładki pierwszego numeru magazynu widnieje taki oto obrazek: Dwóch czarnowłosych gości, z opaskami na oczach i karabinami w dłoniach. Smutni i zdesperowani. Za nimi szare niebo, pył i piach, zwiastujące klimaty rodem z "Mad Maxa". I podpis: "It's 1999. And if you're not dead, you're crazy". To zapowiedź komiksu "Scout" Timothy Trumana. To futurystyczne jasnowidztwo po 25 latach może spowodować jedynie salwy śmiechu, ale przecież - sięgając wstecz - takie komiksy się wtedy tworzyło zupełnie na poważnie.

Poza powyższ
ym, lwią część uroku magazynu stanowi kolumna wydawnicza, w której osoba, podpisująca się Cat Yronwode opisuje sprawy bieżące, związane z magazynem. Przypominam, że jest rok 1985. Nie ma internetu, a jedyną formą porozumiewania się z wydawcą są kartki papieru, pakowane w koperty i - po naklejeniu na nie znaczka pocztowego - wrzucane do skrzynki. Tak zwane listy. Cat Yronwode dość często do tych czynności nawiązuje w sposób, który dziś może śmieszyć, ale tak naprawdę powinien przypomnieć nam o czymś, o czym zapomnieliśmy. Oto bowiem Cat zaczyna całkiem spokojnie, od poinformowania, że wydawnictwo nadrukowało mnóstwo plakatów z bohaterami ichnich komiksów i że są to plakaty zupełnie za darmo - może je otrzymać każdy, kto podeśle kopertę o odpowiednich wymiarach ze znaczkiem zwrotnym na adres wydawnictwa. Następnie Cat porusza temat poprzednich numerów komiksów Eclipse, kierując do Czytelnika apel: "Proszę, nie wycinaj tylnej okładki twojego komiksu tylko po to, aby wysłać kupon! Po prostu go skseruj". Od razu przywodzi to na myśl kupony w komiksach TM-Semic, które wielu skrzętnie kompletowało. Tyle, że u nas trzeba było komiks zniszczyć nożyczkami. W Ameryce nie musieli tego robić, a jednak robili. Czytelnicy Eclipse do tego stopnia swoim zachowaniem denerwowali Cat Yronwode, że ta apelowała do nich regularnie. Doszło nawet do "AAAAARRRRGHHHH!!!" z jej strony, jak również do próby odwołania się do aspektu wychowawczego ("Rodzice nie mówili wam, żeby nie wydzierać okładek swoich książek?"), technologicznego ("Czy żadne z was nie słyszało o kserokopiarce?") oraz kolekcjonerskiego ("Za 40 lat to będzie drogocenny rarytas!"). Cóż, nie działało.

Szaleńca osobowość Cat Yronwode posuwała ją również do opisywania takich przedsięwzięć Eclipse, jak specjalna edycja komiksów 3D, które miały być dostępne jedynie w kolekcjonerskim nakładzie. Miały one być również wydrukowane w normalnej wersji, ponieważ - jak twierdziła Cat - "wielu ludzi nie może widzieć w trójwymiarze, w związku z pewnym rodzajem stereotypowego upośledzenia". Dla nich skierowana była edycja "NON 3-D", z tą samą kolorową okładką, ale czarno-białym wnętrzem. Cat służyła radą na każdym polu. Wspominała, by nie pakować pieniędzy do kopert. Radziła, jak wysyłać z zagranicy. A kiedy otrzymała dwa lewe czeki na komiksy, dała ich nadawcom czas do końca miesiąca na poprawę, zanim wyjawi ich personalia. Bo fandom komiksowy zbudowany jest na zaufaniu, mówiła. Bo sprawcy będą woleli zapłacić, niż okryć się środowiskową hańbą, przekonywała. Cat Yronwode rządziła. Ze swoim darem przekonywania i zamiłowaniem do szczegółu mogłaby swoją kolumną uratować każdy komiks. Ale "Johnny'ego Nemo" nie uratowała.

Nie musiała.


"Mogę być albo Johnnym Nemo, albo ostrożnym. Nigdy jednym i drugim."

Milligan i Ewins (znani już z omawianego w "Ziniolu" "Skreemera") zapełnili magazyn dwoma serialami: tytułowym "Johnnym Nemo" oraz "uzupełniającym", zatytułowanym "Sindi Shade". Johnny po raz pierwszy pojawił się na łamach mini-serii "Strange Days", a po raz ostatni w kolekcjonerskim wydaniu, owianym tajemnicą i widzianym przez niewielu ludzi, zatytułowanym "Johnny Nemo: Existentialist Hitman of the Future", Sindi z kolei swój krótki, acz intensywny żywot, spędziła jedynie na łamach "The Johnny Nemo Magazine". Te dwie serie zapewniały magazynowi różnorodność.

"Johnny Nemo" jest takim miliganowskim prototypem Johna Constantine, przynajmniej przez wzgląd na cięty język i zamiłowanie do papierosów. Komiks o nim to futurystyczna (akcja osadzona jest w Nowym Londynie w 2921 roku) rozrywka, mająca nieco z komiksu detektywistycznego (główny bohater jest cynglem do wynajęcia). Milligan w dość banalnie zapowiadającą się historyjkę o śledztwie w s
prawie zamordowanego brata, wplątał mnóstwo świetnych patentów. Skaner snów, wychwytujący sny ofiary nawet po tygodniu od zgonu, gang The Strawberry Mob, złożony z młodzieńców z klas wyższych, którzy na mechanicznych słoniach polują na plebs, czy wreszcie Ćpuny Śmierci, narkotyzujący się Sokiem ze Śmierci... to tylko niektóre z nich. W roku 1985 Milligan stał u progu kariery i właśnie "Johnny Nemo" jest jednym z tych komiksów, który przyciągnął na Wyspy wydawców z Vertigo.

"Sindi Shade
" to z kolei utopijna groteska, bardzo dla Milligana nietypowa. Rzecz dzieje się w miejscu zwanym Biblioteką, gdzie "monotonia jest królem, biurokracja prawem, a bezmyślna posłuszność bezmyślnej tradycji - Bogiem". W zgraję rozprawiających o źródle wiedzy, prawdziwym bycie i Wielkiej Debacie bibliotekarzy, scenarzysta wrzuca młodą dziewczynę, która pragnie zmian biurokratycznego państwa. Z "Sindi" współgra zamieszczony w numerze drugim felieton Milligana równający z ziemią urodę filozofów.

Całość sprawia dzisiaj wrażenie happeningu komiksowego, powstałego na ostrych dragach, lecz tak naprawdę jest zapisem pewnego stanu rzeczy. Otwierając zeszyty "The Johnny Nemo Magazine" otrzymujemy kompendium wiedzy na temat tego, jak kiedyś wydawało się komiksy, jak próbowano postrzegać przyszłość i jakich metod używano, by usprawnić komiksowe medium. Świetna rozrywka dla ludzi, którzy pamiętają "tamte" czasy. I świetna wprawka Milligana, który otworzył sobie tym komiksem drogę do kariery. Za 15 lat posiadacze tego magazynu będą milionerami. Przynajmniej jeśli wierzyć słowom
Cat Yronwode.

"The Johnny Nemo Magazine" numery 1-3, wrzesień - listopad 1985. Redakcja: Peter Milligan i Brett Ewins. Wydawca: Eclipse