Komiksy z Vertigo prawie zawsze robią dobre pierwsze wrażenie. Choć było to jakieś dwadzieścia lat temu, wciąż doskonale pamiętam, że Sandman #55 zrobił na mnie wrażenie piorunujące. Okładka, która ukazała się moim oczom tuż po tym, jak otworzyłem kopertę z zamówionym zeszytem, natychmiast wywołała dreszcz podniecenia. Była niesamowita. Wyglądało na to, że los się do mnie uśmiechnął.
Strona druga - czarno-biała reklama Hellblazer’a. John Constantine jara w kościele chyba już piętnastego papierosa w towarzystwie spływającego krwią ciała (księdza?). Rysunek Steva Dillona i towarzyszący mu slogan: „Prayer, Confession, Damnation. The Horrors of his Past. The Shadows of his Future” sprawiły, że poziom podniecenia wzrósł do absurdalnych poziomów. Spodziewałem się czegoś ekstra i nie zawiodłem się. Nekropolitalne opowieści sandmanowskich grabarzy, wytrzewianie ciała przed powietrznym pochówkiem i mielenie wnętrzności w maszynce do mięsa zapewniły mi oczekiwaną dawkę obrzydliwości. Z łatwością dałem się kupić i przez długi czas uważałem ten makabryczny zeszyt za najbardziej zajebisty komiks w mojej kolekcji, zwłaszcza że rysownicy i kolorysta świetnie poradzili sobie z oddaniem karawaniarskiej atmosfery odcinka.
Dużo, dużo później przekonałem się jednak, że tanie chwyty i nieapetyczne sceny to jedynie umiejętna gra konwencją, a szkatułkowa konstrukcja Sandmana #55 doskonale wpisuje się w serię poświęconą „księciu opowieści” i wciąż robi wrażenie swoją wielopoziomowością. To rzadki przypadek komiksu, który teraz podoba mi się bardziej niż wiele lat temu. Warto go sobie odświeżyć.
Strona druga - czarno-biała reklama Hellblazer’a. John Constantine jara w kościele chyba już piętnastego papierosa w towarzystwie spływającego krwią ciała (księdza?). Rysunek Steva Dillona i towarzyszący mu slogan: „Prayer, Confession, Damnation. The Horrors of his Past. The Shadows of his Future” sprawiły, że poziom podniecenia wzrósł do absurdalnych poziomów. Spodziewałem się czegoś ekstra i nie zawiodłem się. Nekropolitalne opowieści sandmanowskich grabarzy, wytrzewianie ciała przed powietrznym pochówkiem i mielenie wnętrzności w maszynce do mięsa zapewniły mi oczekiwaną dawkę obrzydliwości. Z łatwością dałem się kupić i przez długi czas uważałem ten makabryczny zeszyt za najbardziej zajebisty komiks w mojej kolekcji, zwłaszcza że rysownicy i kolorysta świetnie poradzili sobie z oddaniem karawaniarskiej atmosfery odcinka.
Dużo, dużo później przekonałem się jednak, że tanie chwyty i nieapetyczne sceny to jedynie umiejętna gra konwencją, a szkatułkowa konstrukcja Sandmana #55 doskonale wpisuje się w serię poświęconą „księciu opowieści” i wciąż robi wrażenie swoją wielopoziomowością. To rzadki przypadek komiksu, który teraz podoba mi się bardziej niż wiele lat temu. Warto go sobie odświeżyć.
(Łukasz Szostak)
"Sandman" #55. Scenariusz: Neil Gaiman. Rysunki: Shea Anton Pensa, Bryan Talbot. Tusz: Vince Locke, Mark Buckingham. Kolor: Daniel Vozzo. Wydawca: Dc Vertigo, listopad 1993.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz