Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Centrala. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Centrala. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 maja 2017

Eryk Rudy: Opowieść zimowa/ Nastrond - Mosdal

Søren Mosdal w ciągu kilku miesięcy z nieznanego Polakom twórcy stał się komiksiarzem, o którym wypowiada się raczej w samych superlatywach. Najpierw Centrala wydała "Eryka Rudego", następnie nakładem timofa ukazał się "Nastrond". Choć od siebie odmienne, to jednak powiązane. Warto zainteresować się jednym i drugim.
„Eryk Rudy” to historia zasiedlania Grenlandii. Komiks rozpoczyna się w momencie powrotu do Eriksfjordu syna tytułowego bohatera, piastującego funkcję króla. Wraz z nim, zamiast obietnicy kolejnej podbitej ziemi, na teren zakorzenionego w wierzeniach Wikingów Eryka Rudego przybywa ksiądz. Rozpoczyna się próba sił między chrześcijaństwem a tradycyjnymi wierzeniami autochtonów. 
Søren Mosdal ukazał ten konflikt na kilku płaszczyznach. Spośród mieszkańców wioski wychwycił zarówno tych, którzy wręcz fanatycznie trzymają się starego, jak i takich, którzy z oddaniem przeszli na nowe. Część zachowań uwarunkował nie tyle religijnymi zapatrywaniami, co raczej niezgodą na dotychczasowy stan rzeczy i - mówiąc oględnie - sytuacją domową. Bądźmy szczerzy, Wikingowie, w myśl maksymy „zabijać, gwałcić, plądrować” do najłagodniejszych baranków nigdy nie należeli. I nie każdemu spośród nich takie ekstremalne zachowania musiały się podobać. 
Bardzo sprawnie ukazany konflikt reprezentujących skrajne postawy ojca i syna to trzon tego albumu. Szczypta metafizyki i twarda kreska rysownika również cieszą zmysły. Świetny efekt dają również kolory - płaskie, mroczne, inspirowane kolorystyką Dave’a Stewarta. „Eryk Rudy” czasem gubi jednak komunikatywność kosztem dążenia do efektowności. Jest to również komiks zdecydowanie za krótki. ALE tutaj na szczęście z pomocą przychodzi powiązany z nim "Nastrond"
Ten zeszyt skupia się na pewnej postaci z "Eryka", która na jego kartach zginęła… ale zamiast do Valhalli trafiła na wybrzeże umarłych, czyli tytułowy Nastrond. Zamiast oczekiwanego złota, miodu i obfitości znalazła się w miejscu przeznaczonym nie dla prawdziwych wojowników, a złodziei, starców i niewolników, którzy co najwyżej mogą sobie popełzać po piasku w stanie częściowego rozkładu. Na domiar złego, na wybrzeże umarłych wraz z wojownikiem trafia jego najmilsza oblubienica, której perspektywa obcowania z mułem i truposzami również niespecjalnie odpowiada. I zaczyna się dociekanie: dlaczego wybrzeże umarłych, a nie Walhalla? Co poszło nie tak?

W odpowiedzi Søren Mosdal proponuje wycieczkę po skandynawskiej mitologii, zobrazowaną w charakterystyczny dla siebie zjawiskowy sposób. W odróżnieniu od "Eryka Rudego", "Nastrond" ubrany został w efektowną czerń i biel, wzbudzającą niezbędny niepokój i dosadnie ukazującą mroki wybrzeża. Inne różnice w stosunku do debiutu Mosdala na rynku polskim to mniejszy format i znacznie mniejsza objętość. Ale jakościowo bez zmian. Dwa mocne komiksy i jeden piekielnie zdolny autor. Warto znać.

"Eryk Rudy: Zimowa opowieść". Scenariusz i rysunki: Soren Mosdal. Tłumaczenie: Ewa Lipińska. Wydawca: Centrala 2016. Komiks można kupić tutaj: Sklep Gildia.pl
"Nastrond". Scenariusz i rysunki: Soren Mosdal. Tłumaczenie: Paweł Timofiejuk. Wydawca:timof comics. Komiks można kupić tutaj: Sklep wydawcy, Sklep Gildia. pl

niedziela, 17 stycznia 2016

Czarnobyl. Strefa - Sanchez/ Bustos

„Czarnobyl. Strefa” może być materiałem na jedną lekturę. Nie dlatego, że jest to komiks zły, lecz dlatego, że porusza tematykę trudną i w swojej wymowie jest wstrząsający. Jedna lektura w jego wypadku w zupełności wystarczy, bo wrażenia pozostają na długo.

Komiks opowiada o sytuacji przed i po tragicznym wypadku w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Za tę obrazkową wizję odpowiedzialny jest duet hiszpańskich twórców Francisco Sanchez i Natacha Bustos. Głównym ich założeniem było: nie epatować okrucieństwem, nie gonić za sensacją i nadać tragedii twarze i imiona.

„W życiu najstraszniejsze rzeczy dzieją się spokojnie i naturalnie” – tą otwierającą album sentencją przesiąknięty jest cały komiks. Autorzy pokazują czarnobylską tragedię z perspektywy trzech pokoleń rodziny, która mogłaby istnieć. Komiks opowiadany jest czarno-białą kreską. Zaczyna się wymowną ciszą. Starsza para wraca do swojego domu, który po wypadku w elektrowni atomowej znalazł się w obrębie strefy wykluczenia, czyli obszarze objętym zakazem. Próbują wrócić do życia, lecz nagły zwrot akcji wysyła Leonida na poszukiwania utraconej po tragedii rodziny. Po takim wprowadzeniu autorzy korzystają z dobrodziejstwa retrospekcji, co efektownie buduje dramaturgię komiksu.

Choć katastrofa w Czarnobylu miała wymiar ogólnoludzki, komiks Sancheza i Bustos jest raczej kameralny. Wpisując się w szerszy kontekst, w centrum zainteresowania stawia jednostkę. Największa katastrofa atomowa w dziejach ludzkości ukazana została niezwykle sugestywnie. Wrażenie robi wymarłe miasto Prypeć, położone w odległości 3 km od elektrowni atomowej. Jest w komiksie mowa o poświęceniu tzw. likwidatorów czyli ludzi, którzy pracowali w strefie bezpośrednio po wypadku i jako jedni z pierwszych odczuli jego skutki. Autorzy ukazują również stanowisko rządu, procedury powypadkowe, ludzkie emocje. Nie ma tu patosu, ckliwości i wyciskania łez, choć miejscami te ostatnie rzeczywiście mogą podpłynąć do oczu.

Autorzy podparli się porządną dokumentacją. Zresztą scenarzysta w 2009 roku wybrał się w podróż do strefy zakazanej, co pozwoliło mu uwiarygodnić scenariusz. Warto zwrócić uwagę na materiały dodatkowe, jakie znalazły się w tym albumie – zdjęcia i teksty, które uzupełniają wiedzę na temat tego, co stało się w Czarnobylu 26 kwietnia 1986 roku.

„Czarnobyl. Strefa” to album niezwykle ciekawy. Założenia autorów spełniły się w nim w stu procentach. Bardzo możliwe, że po jego lekturze na myśl o Czarnobylu w głowie czytelnika pojawi się nie ogólny obraz tragedii, a konkretna twarz.
"Czarnobyl. Strefa". Scenariusz: Francisco Sanchez. Rysunki: Natacha Bustos. Tłumaczenie: Krzysztof Konopacki. Wydawca: Centrala 2015.
Komiks można nabyć tutaj: Sklep. Gildia.pl

piątek, 20 czerwca 2014

Przeczytane (01)

"Przeczytane" to rubryka, która powstała na łamach xerowanego "Ziniola" kilkanaście lat temu. Wówczas twierdzono, że "walimy w niej we wszystko, co się rusza". Dział na krótko powrócił do drukowanej wersji magazynu, nigdy natomiast nie pojawił się w jego mutacji internetowej. Do dzisiaj. Zainspirowany działem "Varia" Kuby Jankowskiego na Polterze oraz popularnością krótkich facebookowych notek, uruchamiam: przegląd komiksów w krótkich niekoniecznie-recenzjach.
"Do narysowania zostały trzy-cztery strony po których przyjdzie czas na wymyślenie co tak w zasadzie ma się znajdować w dymkach. Prościzna." - gdyby te słowa Łukasza Mazura dotyczące finiszu prac nad jego debiutanckim komiksem wziąć na poważnie, to po lekturze "Planety uciętych kończyn" należałoby przyznać mu status geniusza komiksu. Śmiem jednak twierdzić, że popularny Łazur troszkę się naigrywał i miał wszystko dokładnie zaplanowane. Ex-dowodzący Kolorowych Zeszytów, wielki fan Erika Larsena i 1/3 ekipy ATY zeszytem wydanym pod szyldem "Rok komiksu głupiego" zaskoczył w bardzo pozytywny sposób, wykorzystując wszystko co wie na temat patentów, chwytów i ciosów, wykształconych przez lata w komiksie amerykańskim. Czytelniku! Ten komiks nie jest kolejną lecącą na łatwiznę parodią superbohaterów. Nie jest też nieudaną próbą przeniesienia tychże na grunt polski. "Planeta uciętych kończyn" jest świadomym, polanym popowym sosem dziełem człowieka, który wie o co chodzi i tę wiedzę wykorzystuje w praktyce.
Czytając pierwszy (mam nadzieję, że nie ostatni) odcinek "Opowieści niestworzonych" czułem się jakbym czytał semikowego "Spidermana" nr 5/95 (proszę nie sprawdzać w archiwach, to był strzał). Łazur prowadzi narrację tak, jak mógłby to robić David Michelinie, gdyby potrafił pisać. W przepiękny sposób dba o drugi plan (spójrzcie co robi żona głównego bohatera na drugiej planszy), powodując, że ten drugi plan żyje i też opowiada historię. A sama historia dotyczy Petera Parkera (zbieżność personaliów z bohaterem Marvela przypadkowa) czyli Człowieka-Rakiety i jego sidekicka - Orbitera, w świecie niesuperbohaterskim znanego jako Bruce Wayne (zbieżność personaliów z bohaterem DC przypadkowa). Panowie reagują na wezwanie prezydenta i lecą na planetę Sumatran, by odzyskać jego córkę. Tam czeka ich nieznane i niezbadane. I jeszcze takie, po którym nic już nigdy nie będzie takie samo.
Łazur średnio umie rysować, ale świetnie rozumie język komiksu i wykorzystuje go na kartach "Planety". Kiedy trzeba, stosuje ten sam układ kadrów, gdy zachodzi taka potrzeba stawia na planszy dominantę, stosuje różnorodne kadrowanie. Potrafi pięknie skoordynować graficznie scenę walki bez pokazywania walki, a gadające głowy bez gadających głów. No i to zakończenie! "Planeta uciętych kończyn" to wielka niespodzianka i świetna robota. Oczami wyobraźni widziałbym Łukasza Mazura odbierającego nagrodę za najlepszy komiks 2014 roku na Festiwalu Komiksowa Warszawa. Widziałbym, ale niestety, sądzę, że Łukasz będzie stał poza fleszami fotoreporterów. Ale stał będzie wesoły i cieszący się z sukcesu kolegi. Bo statuetkę, splendor i kupę forsy sprzątnie mu sprzed nosa Mateusz Skutnik. 
"Blaki: Czwórka" to powrót bohatera, który miał się już nie odzywać. Decyzja o reaktywacji serii okazała się jedyną słuszną decyzją. Do samego wskrzeszenia nawiązał zresztą autor na dwóch pierwszych planszach albumu - planszach, które rozłożyły mnie na łopatki i zostały w głowie po dziś dzień (na pewno też zadomowią się w niej na dłużej). Tak eleganckiego i konkretnego wejścia nie miał w polskim komiksie chyba jeszcze nikt. 
A - uwaga! - dalej jest jeszcze lepiej. Skutnik, jak to u Blakiego, komiksuje o codzienności - relacjach z rodziną, wychodzeniu do sklepu po bułkę tartą, śmierci, fakturze mchu. Do lektury komiksu zaprasza czytelnika jak dobrego kolegę... Wróć! To czytelnik wprasza się tym razem do świata Blakiego. A na standardowe "Co słychać?" dostaje odpowiedź zagłuszoną dziecięcym świergotaniem. "Czwórka" to ukomiksowiona szczera i wielka radość z ojcostwa. Bohater przedstawiony jest jako troskliwy, mający swoje wątpliwości, kochający rodzic, taki sam jak ja, ty i pewnie jeszcze kilku innych gości. Dzieło Skutnika jest totalnie osobiste, a jednocześnie tak uniwersalne, że podczas lektury nie opuszczało mnie wrażenie, że czytam swoje własne przygody.
Skutnik jako twórca posiada cechę, której pewnie zazdroszczą mu wszyscy scenarzyści w Polsce: nie przegaduje swoich komiksów, nie zasypia ich niepotrzebnymi tekstami... on pisze obrazami. W przypadku "czwórki" są to obrazy czarno-białe, za którymi jako fan twórczości autora tęskniłem. Jeśli również tęskniliście, to tutaj macie czarno-białego Skutnika w najwyższej formie. Osobiście do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze skutnikowej kulfoniastej czcionki, ale w obliczu tak wielkiego komiksu (jak również pewnych obowiązujących standardów estetycznych) jestem w stanie zaakceptować tę, która jest.
Jedyne, co w "Blakim" mi się nie podoba, to okładka. Z drugiej strony, taka była koncepcja autora, więc milknę. Zresztą jest inna, niż okładki poprzednich tomów. Bardzo inna.
Pewnie znowu znajdą się tacy, co będą twierdzić, że Skutnik nie umie rysować, ale hej! nawet ci, którzy potrafią idealnie i w najmniejszym szczególe odwzorować monetę nie podskoczą mu w kwestii rozumienia języka komiksu i stosowania tego języka w praktyce. 

"Blaki. Czwórka" to ekstraklasa komiksu światowego. Co ważne, komiks ukazał się również w wersji angielskiej. I bardzo dobrze. Teraz zasłużone pochwały będą mogły spływać z najdalszych zakamarków świata (w związku z czym żywię nadzieję, iż wydawca zdecydował się na nakład z co najmniej sześcioma zerami na końcu). Panie Skutnik, kłaniam się nisko, bo przez te 60 stron bawiłem i wzruszałem się bardzo intensywnie.
"Opowieści niestworzone:Planeta uciętych kończyn". Autor: Łukasz Mazur. Wydawca: Wydawnictwo ATY, 2014. Komiks można nabyć tutaj: Incal
"Blaki: Czwórka". Autor: Mateusz Skutnik. Wydawca: Centrala, Poznań 2014. Komiks można nabyć tutaj: Sklep Gildia.pl, Incal

sobota, 2 listopada 2013

Na własny koszt - Brown

Chester Brown autobiograficznie o burdelu i kontaktach z prostytutkami. Karty komiksu zdominowane są przez filozoficzne rozmowy na temat najstarszego zawodu świata, łóżkowe gagi oraz sceny pełne golizny i seksu. Siła "Na własny koszt" tkwi w szczerości autora komiksu. Bo pal sześc fakt, że jest zabawnie, że bywa poważnie, że jest odpowiednia forma i że czyta się to wszystko świetnie - największym i najbardziej zapadającym w pamięć elementem komiksu Chestera Browna jest kreacja głównego bohatera tego komiksu, Chestera Browna.
"Niewzruszoność Chestera Browna wobec świata jest, moim zdaniem, godna podziwu - zgodnie ze słowami Chrystusa: "Bądźcie tymi, którzy przechodzą mimo!" - pisze we wstępie do komiksu "Na własny koszt" Robert Crumb i ma świętą rację. Brown wszystko, co przeciętny człowiek uznałby za tragedię, przyjmuje ze spokojem. Czuje się zwyczajnie, kiedy jego dziewczyna informuje go, że chciałaby spotykać się z kimś innym. Na zupełnym luzie przyjmuje fakt, że ten inny ostatecznie wprowadza się do ich wspólnego domu. Zamiast wyskakiwać na jegomościa z pięściami, ze stoickim spokojem wymalowanym na niewzruszonej twarzy odpowiada, że jest okej. Zamiast zabijać, tego typu sytuacje go wzmacniają. Każdą z nich potrafi sobie racjonalnie wytłumaczyć i wyciągnąć odpowiednie wnioski, jak na przykład takie, że "dogadujemy się dużo lepiej niż wtedy, gdy byliśmy razem". Sytuacja ostatecznie sprowadza go do tego, że nie chce mieć dziewczyny, ale chce uprawiać seks. Na te stojące do siebie w opozycji pragnienia z pomocą przychodzą prostytutki.
Brown pod lupę wziął nie stojące przy drodze "leśne ssaki" czy "grzybiarki", lecz prostytutki, które odwiedzał w umówionym miejscu po uprzednim kontakcie telefonicznym. W książce opisał każde spotkanie z prostytutką, jakie miało miejsce od marca 1999 do końca 2003 roku. Kobiety, którym płacił za seks, opisał z szacunkiem, zmieniając ich pseudonimy i karczując scenariusz z wielu - jego zdaniem interesujących i mogących dać książce bardzo dużo - informacji, które zostały mu przekazane w zaufaniu. Aby utrudnić komukolwiek rozpoznanie dziewczyn, nie pokazywał na rysunkach ich twarzy. Z wielką starannością pokazał natomiast całą resztę.
W komiksie ukazana jest droga bohatera od totalnego laika w kwestii kontaktów z dziwkami po prawdziwego konesera. Po co? By ukazać pogląd autora na zagadnienie: czy prostytucja powinna być regulowana prawnie czy nie? Zarówno kreacja głównego bohatera komiksu, słowa padające z jego ust, jak i szereg materiałów dodatkowych znajdujących się w albumie dają jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. "Wyjście na dziwki", od którego według niektórych gorsze jest tylko obcowanie z szatanem, na kartach komiksu Browna zostało przedstawione jako wyjście na randkę (a na randce zawsze przecież za coś się płaci). Autor  momentami nadaje swojej historii ton wręcz romantyczny.
Tak przygotowany komiksowy pamiętnik bywalca burdeli to lektura, która przyspawa was do krzesła na niemal 300 stron. Rytm opowieści Chestera Browna wyznaczony został przez jednolitą kompozycję plansz - każda z nich ma osiem kadrów. Wyjątkiem od tej reguły są dwie plansze: otwierająca rozdział, na której pewna przestrzeń oddana jest do dyspozycji winiecie, oraz ten rozdział zamykająca, na której każdorazowo znalazło się tyle kadrów, ile autor potrzebował akurat do jego zakończenia. Świadczy to o tym, że podstawową formą wyrazu Brown uczynił nie planszę, lecz kadr. Nie wyróżniał żadnego z nich, nie szukał dominanty, dał każdemu taką samą istotną rolę - opowiadania historii.
Kadry te, choć niewielkich rozmiarów, zawierają znaczną ilość detali. Jednocześnie sposób rysowania i technika kadrowania Browna czynią "Na własny koszt" książką, która zawiedzie czytelników, spodziewających się erotycznych czy też pornograficznych rozrywek. Brown zrobił obyczajówkę, bogatą w różnego rodzaju rozważania i kipiącą fantastycznym, nie zawsze orbitującym wokół seksu, humorem. 
"Na własny koszt" to kolejny znakomity komiks sprowadzony na polski rynek i na pewno kandydat na podium w corocznych podsumowaniach komiksowych specjalistów. Szczery, z fenomenalną kreacją głównego bohatera, idealnie dopasowaną formą i trafnymi dialogami. Więcej Chestera Browna w Polsce, Centralo.
"Na własny koszt. Komiksowy pamiętnik bywalca burdeli". Autor: Chester Brown. Tłumaczenie: Hubert Brychczyński. Wydawca: Centrala, Poznań 2013
Komiks można nabyć tutaj: Picture Book.pl, Sklep Gildia.pl

czwartek, 24 października 2013

Tej nocy dzika paprotka - Sowa/Kołomycka

"Tej nocy dzika paprotka" to kolejny, po "Detektywie Misiu Zbysiu na tropie" komiks dla dzieci, wzięty pod lupę przeze mnie i mojego trzyletniego konsultanta. Pozycja została wydana przez dziecięcą mutację Centrali - Centralkę, proponującą gawiedzi "komiksy dla dzieci mądrych rodziców". Poza obserwacją zachowań malucha podczas lektury istotne było dla mnie stwierdzenie, czy jestem mądrym rodzicem.
Otwarcie duet Sowa/Kołomycka zanotowały wybuchowe - okładka wzbudziła zainteresowanie dziecka, a snujący się za przedstawionym na niej chłopcem cień paprotki spowodował lekki wytrzeszcz oczu i zaniepokojenie. Trzylatek pozytywnie odebrał również wewnętrzny wystrój okładki w liście i "liście-robaczki".
Jeśli chodzi o opowiedzianą historię, to autorkom udało się podtrzymać zyskane zainteresowanie przez cały jej początek - rysunki Bereniki Kołomyckiej angażowały dziecko do wyszukiwania szczegółów (bogato zaaranżowany pokój głównego bohatera - Tomka; pojawiające się w cieniach oczy, czarny kot gdzieś w tle), a tekst Marzeny Sowy intrygował. Poranna przygoda Tomka i jego psa Mumina (kolejny plus - bardzo fajnie rysowany zwierzak, który zawsze zyska sympatię u młodego czytelnika) konstrukcję ma prostą: chłopiec budzi się wcześnie rano, wybiera się do pokoju rodziców (sprawdzić, czy śpią), po czym z zaskoczeniem odkrywa, że obok taty śpi duża paprotka. Czy roślina pożarła mamę? Czy następni w kolejce są tata, Tomek i Mumin? Zainteresowanie u trzylatka rosło, a perspektywa świata bez mamy - choć zdecydowanie okropna - nie wywoływała strachu. Gdyby wywołała - byłby duży problem. Kolejny plus dla autorek.
Zawiodło niestety rozwiązanie zagadki i zbyt długie zakończenie. W momencie, kiedy prawdziwa tożsamość paprotki została wyjawiona, a odpowiedź na pytanie "co się stało z mamą?" padła, zainteresowanie spadło niemalże do zera. Od siebie dodam, że "komiks dziecięcy" przerodził się w "komiks kobiecy", a przygodę Tomka i Mumina zastąpiły szaleństwa mamy z koleżankami i wizyta u fryzjera.
"Niezła ta książka, tatusiu!" - zawyrokował trzylatek i poprosił o kolejny odcinek "Świnki Peppy" do poczytania. Być może więc trzylatek nie jest odpowiednim targetem komiksu "Tej nocy dzika paprotka"? Faktem jest, że autorki nieco przekombinowały. Gdyby wątek Tomka poszukującego mamy zdominował album, a rozwikłanie zagadki znajdowało się na ostatniej stronie, trzylatek byłby wniebowzięty. Niestety, Marzena Sowa przeszarżowała i wykazała się brakiem bardzo istotnej (jeśli nie najistotniejszej) cechy, jaką powinien posiadać autor tekstów: umiejętności wycinania tego, co zbędne. Skutkiem tego, otrzymujemy 21 plansz komiksu interesującego i 13, które tak naprawdę nie wiadomo dla kogo są przeznaczone. Te proporcje prowokują mnie do postawienia tezy, że być może jestem mądrym rodzicem mniej więcej w 2/3. 

Sposób wydania komiksu dla trzylatka przejawiającego (jeszcze) zachowania destrukcyjne, nie jest najlepszy. Twarda pancerna oprawa, gruby, niedrący się papier - takie coś w przypadku "Tej nocy dzika paprotka" byłoby ok, bo z tego, co usłyszałem, dla tych 21 plansz komiksu, które brzdąca urzekły, będzie nie raz wracał do lektury albumu.
"Tej nocy dzika paprotka". Scenariusz: Marzena Sowa. Rysunki: Berenika Kołomycka. Wydawca: centrala 2013.
Komiks można nabyć tutaj: Picture Book.pl, Sklep Gildia.pl, BUM Projekt

środa, 26 czerwca 2013

S/N - Rzecznik

"S/N" jest kolejnym polskim komiksem roku 2013. Scenariusz i rysunki do tego albumu wykonał Michał Rzecznik z gościnnym udziałem Stanisława Galusa, Bartosza Młynarskiego i Jacka Świdzińskiego (którzy wspomogli autora w scenariuszu) oraz Daniela Gutowskiego, Marcina Podolca, Magdaleny Staroszczyk, Marcina Surmy, Przemysława Surmy, Jacka Świdzińskiego, Mikołaja Tkacza, Leszka Wicherka i Jana Kachniarza Jana (współodpowiedzialnych za rysunki). Głównodowodzący jest gwarantem inteligentnego dowcipu i filozującym zgrywusem, natomiast zaproszonych artystów gromadka to zestaw nazwisk, wśród których znajdują się co najmniej "dobrze rokujący", acz przeważa "młoda ekstraklasa".
"S/N" to zarazem rwąca, posiadająca kilku głównych bohaterów historia, jak i zbiór jednoplanszówek czy nawet jednokadrów. Kompozycja komiksu ucieka standardom. Krótka historyjka potrafi zakończyć się na trzecim kadrze jednej strony, kolejna może trwać przez kadr ostatni tejże, jak i pierwszy następnej. Forma dominuje, niejednokrotnie stając się clue dowcipu. Mazol nieczęsto rozśmiesza bezpośrednio - zazwyczaj proponuje czytelnikowi zerknąć na kadrowanie, ułożenie ramek czy pojawiające się w tychże kadrach obiekty (patrz: znakomity komiks o myszy uciekającej przed kotem).
Bohaterowie, o których wspominałem, zamiast znaleźć się w odrębnych zbiorkach, przedstawiających ich przygody, wkraczają w akcję komiksu znienacka. Po lekturze kilku/kilkunastu stron powracamy do przygód Boga, Pana z Pieskiem, Paproszków (?) czy też bohaterów z Czerwonego Kapturka. Poza zabawami formalnymi, odnaleźć można w "S/N" żarty całkiem standardowe, choć ani przez moment (co jest ewenementem) nie zahaczające o "dowcipy o pierdzeniu". Moim zdaniem, absolutnym faworytem zbiorku jest kawałek o Bogu i telefonie (genialnie poczynający sobie z pewnym słynnym stwierdzeniem). Poza nim jest szereg innych perełek -  takich, które pozwolą nam się dowiedzieć kto śledzi Boga, jak również takich, które ujawnią prawdziwe oblicze Lassie lub pokażą prostszą drogę dotarcia do księżniczki uwięzionej w wieży. Do większości z tych krótkich, bądź nawet króciutkich form się wraca - warto na dłużej zatrzymać się przy jeżyku, który próbuje sięgnąć jabłka, pomyśleć przez chwilę o losie grzyba, zanurzyć się w rozmyślaniach na temat bezpiecznego samobójstwa. Tak, Rzecznik (i koledzy) nie tylko rozśmiesza, ale również zaleca czytelnikowi refleksję.
Warto dodać, że S/N to stosunek natężenia żądanego sygnału do poziomów szumu tła. Stosunek 1:1 oznacza mocniejszy sygnał od hałasu. "S/N" natomiast to rzecz jak najbardziej warta uwagi, autorstwa twórcy, którego poczynania zdecydowanie należy śledzić, wywodzącego się z grupy, do której należy rok 2013 w komiksie polskim.
"S/N". Scenariusz: Michał Rzecznik (gościnnie: Stanisław Galus, Bartosz Młynarski, Jacek Świdziński), rysunki: Michał Rzecznik (gościnnie: Daniel Gutowski, Marcin Podolec, Magdalena Staroszczyk, Marcin Surma, Przemysław Surma, Jacek Świdziński, Mikołaj Tkacz, Leszek Wicherek, Jan Kachniarz Jan). Wydawca: Centrala, Poznań 2013
Komiks można nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl, Picture Book.pl, BUM Projekt

Recenzje innych komiksów z Kolekcji Maszina:
"Przygody Nikogo" - Mikołaj Tkacz

Przed Kolekcją Maszina:
"Tu powstała Polska" - Gutowski/ Tkacz/ Rzecznik/ Gąsiorowska

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Przygody Nikogo - Tkacz

"Przygody Nikogo" zapraszają na artystyczną wyprawę po wnętrzu. Zadają pytania. Generują zagadki. Prosta kreska Mikołaja Tkacza, kompletnie wykarczowana z fajerwerków graficznych, prowadzi Czytelnika przez drzwi, zatrzymuje się na ścianach nośnych, penetruje kąty między ściankami gipsowymi czy wreszcie wnika w strukturę ściany, ukazując jej nieprzeniknioną i podatną na interpretacje biel. W tej ascetycznej scenerii odbywają się przygody Nikogo. No ale kim jest ten Nikt? W kadrze się nie pojawia, stąd wniosek, iż jest po prostu zwykłym archetypowym Nikim. Lecz może stoi za drzwiami? Lub skrywa się za jednym z plasterboardów? A może skrada się za plecami Czytelnika i nie może powstrzymać się od śmiechu?
"Przygody Nikogo" to komiks ze wszech miar uniwersalny. Identyfikować się z nim może każdy, kto posiada bądź wynajmuje jakąś przestrzeń zamkniętą lub choćby w tejże przestrzeni bywa. Dużo frajdy może Czytelnikowi sprawić porównywanie np. swoich kątów czy ścian z tymi, zaprezentowanymi w komiksie Mikołaja Tkacza. Co ciekawe, wnętrza prezentowanych pomieszczeń są puste. Skłania mnie to do postawienia - być może zbyt śmiałej i nadto kontrowersyjnej - tezy, iż nie dość, że są to tytułowe przygody Nikogo, to również i Niczego. 
U Tkacza nieskazitelne biele (warto odnotować w tym miejscu wspaniały splash na stronie 24) są gdzieniegdzie przybrudzone, co nadaje albumowi chropowatej formy. Niby sprayowe kropki na ścianach w pierwszej chwili dają do myślenia: a może coś się tu miało pojawić? Może autor walczył z myślami, które dudniły mu w głowie szatańskie podpuchy pokroju "narysuj tu jakąś postać, daj się ponieść"? Podobnie z brudami w miejscach, które zwykłemu odbiorcy sugerowałyby nieodpowiednie wykorzystanie papieru ściernego podczas prac wykończeniowych - być może to również miało coś oznaczać? Teorie te, choć ciekawe, zostają rozwiane przez autora (wspomina o tym choćby na spotkaniu podczas poznańskiej Ligatury): jest to jedynie błąd w druku.
Ów błąd nieco zawęża areał interpretacyjny (jednocześnie nakazując wyrazić podziw w stronę konsekwencji autora), aczkolwiek wspominana w niniejszej analizie nieskazitelna biel w połączeniu z pustotą pomieszczeń i tak odrywa rolę spiritus movens albumu młodego artysty. Mamy tu do czynienia z dwojaką symboliką, dwojgiem uczuć z odległych biegunów. Puste ściany dają radość osobom, które wprowadzają się na nowe mieszkanie, ale odbierają ją tym, którzy z pomieszczeń, przez lata stanowiących integralną część ich życia, zostają eksmitowani. Ekstaza, miłość, piękno, rodzina na swoim, ale też strach przed nieznanym i rozrywający serca żal. Idąc dalej: jeśli miłość i piękno, to zapewne również przybicie piątki z kredytem na 30 lat i ostatecznie sytuacja powodująca strach i żal. Błędne koło w prostokątnych ścianach - zdaje się mówić nam Mikołaj Tkacz.
"Przygody Nikogo" w pierwszej wersji pojawiły się w filmie stworzonym w pracowni działań multimedialnych Łukasza Skąpskiego na Akademii Sztuki w Szczecinie, a w obecnej, "pełnometrażowej" formie, powstał w Pracowni Rysunku Zbigniewa Taszyckiego i Artura Malewskiego również na Akademii Sztuki w Szczecinie - tak głoszą słowa na redakcyjnej stronie albumu. Sygnalizują, iż mamy do czynienia ze sztuką przez naprawdę duże "Sz".
Mikołaj Tkacz zaczynał komiksami, które przyciągały nietuzinkowym podejściem. Obecne przejście na artystyczny minimal może wyekspediować go do pozakomiksowego getta. Na pewno znajdą się osoby, które stwierdzą, że rezygnacja z drogi cartoonowej na rzecz zaprzedania duszy sztuce była błędem, lecz zadajmy sobie pytanie: czy rzeczywiście błędem być to może? Mikołaj Tkacz pustymi przestrzeniami zdaje się wołać, że pewien etap ma już za sobą, a "Przygody Nikogo" być może są zapowiedzią znakomitych komiksów, których nie będzie, przez co będą posiadały zarówno wspaniałe walory artystyczne, jak i odniosą sukces komercyjny. Jeśli ktoś kiedyś polski komiks zabił (a są takie plotki!), to być może biel ściany (nawet jeśli zawierająca fragment futryny) krzyczy w naszą stronę, iż właśnie na niej nowy polski komiks się narodzi!
Album "Przygody Nikogo" wydany został w następującym standardzie: format A4, twarda oprawa. Powstał w ramach "Kolekcji Maszina", a jego cena okładkowa to 34,90 zł lub 9 euro. Spodoba się wszystkim którzy lubią komiksy o podróżach pomiędzy pustymi przestrzeniami, odbywających się bez słów. Z komiksem w ciekawą interakcję wchodzi zaprezentowana na zakończonej niedawno Ligaturze, twórczość Judy Dunaway, amerykańskiej kompozytorki, grywającej na lateksowych balonach sprowadzanych z Berlina. W moim osobistym odczuciu, jest to idealny soundtrack do "Przygód Nikogo", choć jestem pewien, iż równie idealnym byłby jakikolwiek inny.
"Przygody Nikogo". Autor: Mikołaj Tkacz. Wydawca: Centrala 2013.
Komiks można nabyć tutaj: Sklep. Gildia.pl, Picture Book.pl

piątek, 12 kwietnia 2013

Pustelnik - Ernstsen

"Pustelnik" to debiutancki komiks Centralki, czyli przeznaczonej dla dzieci mutacji wydawnictwa Centrala. Jest to album opowiadający o dzieciństwie, o wyobraźni i o tym, jak z niczego zrobić coś. Płynie się przez "Pustelnika" dość szybko, jednak lektura komiksu nie powinna zostawić niedosytu. Bo Martin Ernstsen swój cel osiąga.
Ten komiks to wspomnienie. Autor opowiada o corocznym wypadzie młodego człowieka do babci, mieszkającej w północnej Norwegii. Babciny telewizor odbiera tylko "jedynkę", a najciekawszą zabawą jest hasanie po brzegu w poszukiwaniu ciekawych rzeczy lub szperanie w stodole. Młodzieniec wyławia z wody raka pustelnika, a w stodole znajduje paczkę z zabawkami. Zapomnianym kompletem figurek E.T. obstawia cały dom, a rakiem (wraz z upływem czasu - rakami) - sumiennie się opiekuje. Ot, zwykłe dzieciaków zabawy, z dala od kablówki i Internetu.
Pustelnikiem jest tu każda z postaci - rak z nazwania, babcia z przyzwyczajenia, chłopiec - przez wzgląd na "zesłanie na wieś". Morał, osiągnięty przez autora w absurdalnie cudownym finale, jest taki, że nikt nie lubi być sam. I jeszcze taki: nie ma nudy! Z przesiąkniętych marazmem kadrów przedstawiających bujanie się w fotelu i gapienie w sufit, ostatecznie lądujemy na zupełnie innej planecie, fundującej takie atrakcje, jak kompletowanie uzbrojenia czy walka z wielkim potworem.
Bardzo gładko, ale bezpiecznie dla umysłu dziecka, następuje w komiksie przejście ze świata realnego do świata fantazji. Zazwyczaj twórcy akcentują tego rodzaju przejście inną paletą barw czy też zmianą obramowania kadrów (pomijając już bardziej łopatologiczne wskazówki), Ernstsen postanowił jednak nie stawiać żadnej granicy. Znalazł inny sposób na to, by pokazać, że jego bohater jest jej świadom.
Historia została bardzo zgrabnie skomponowana - plansze pierwsza i ostatnia świetnie ze sobą korespondują, fotograficzna rozkładówka kończąca album pozwala przypuszczać, że został on oparty na faktach, a po zakończeniu lektury odpowiednie wrażenie robi również znakomicie zaprojektowana okładka, na pozór ukazująca sielankę i nudę, a w swym pełnym wymiarze będąca eksplozją wyobraźni. Wyobraźni bardzo dobrze podsycanej paletą barw zastosowaną przez autora.
"Pustelnik" to zaskoczenie i dobry start dla Centralki. Ciężko przewidzieć, jak na specyficzną kreskę Martina Ernstsena zareagują dzieciaki, przyzwyczajone na przykład do "Kaczora Donalda" czy "Asterixa". Jeśli Centrala obrała sobie za cel zmianę tych przyzwyczajeń, to jest to zadanie bardzo ambitne, któremu warto kibicować.
"Pustelnik". Autor: Martin Ernstsen. Tłumaczenie: Katarzyna Tunkiel. Wydawca: Centrala, Poznań 2013
Komiks można nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl, Picture Book.pl

niedziela, 7 kwietnia 2013

Za imperium: Honor - Merwan/Vives

"Za imperium" początek ma widowiskowy, wypełniony zachwycającymi scenami walk. Następnie przeradza się w kameralną podróż, w której fajerwerki - zamiast w warstwie graficznej - ujawniają się w dialogach i umysłach bohaterów. Okładka sugeruje, że mamy do czynienia z komiksem historycznym, być może opowiadającym o losach rzymskiego legionu, o jakiejś wielkiej bitwie i o zasadach, jakimi kieruje się cesarski żołnierz. Tymczasem czas i miejsce akcji nie zostają podane w treści komiksu, nie pada również nazwa Cesarstwa Rzymskiego, a tożsamość wodza naczelnego, łącznika między ludźmi a bogami w jednej osobie, pozostaje nieznana. Czytelnik wie jedynie to, co musi wiedzieć: Mervan i Vives mówią o ekspansji imperium, podbijaniu krain w celu potwierdzenia siły, o barbarzyństwie i honorze. Ten ostatni aspekt czynią tematem wiodącym albumu, starając się wniknąć w to, czym dla oddziału przemierzającego nieznane krainy jest honor. I kto tak naprawdę jest barbarzyńcą. 
Autorzy, zupełnie rezygnując z historycznej otoczki i ani na moment nie poddając się patosowi, osiągnęli efekt zachwycający. Oto oddział Glorima Cortisa walczy przede wszystkim z nudą i defetyzmem zasiewanym przez bardziej sceptycznych wojowników, a głównym tematem przemyśleń staje się względność barbarzyństwa, wyznaczona przez granicę imperium. Tło w tym komiksie nie istnieje - jeśli jest bitwa, to jest to po prostu "jakaś" bitwa, oddział Cortisa jest "po prostu" oddziałem najlepszych zawodowców, granica ("najdalszy punkt znanego nam imperium") to budowla pośród pustkowia (będąca zresztą miejscem jednego z najlepszych dialogów w albumie). To wyabstrahowanie z nazw, dat i pojęć pozwala skupić się na sednie problemu.
"Jasna cholera! Albo te dzikie małpy są strasznie podobne do nas, albo tracę rozum!" - stwierdza jeden z wojowników po kolejnym spotkaniu z "dzikusami", którzy określani bywają również mianem "padlinożerców", "ludzi bez honoru", "kozożerców", a w początkowej fazie spotkań - "pustynnych zjaw". "Barbarzyńcy" atakują bardzo rzadko i tymi atakami czynią niewiele szkód. Najczęściej stosowanym przez nich trikiem jest ucieczka, bądź obserwacja. Oddział Glorima wrzuca ich do szufladki "ludzi bez honoru" przez wzgląd na to, że w starciu z nimi nie może się wykazać. Nieznajomi są obrazą dla ich męstwa. Obserwacja zachowań obu stron dostarcza wielu przeżyć i ochoty na jak najszybsze wchłonięcie kolejnych tomów historii.
Przepiękne, minimalistyczne rysunki idealnie komponują się z opowieścią. Wspomniane wcześniej sceny batalistyczne porażają dopracowaniem szczegółu, ale również wyważone kadry, ukazujące wędrówkę zachwycają  kompozycją planszy i fenomenalną kolorystyką.
"Za imperium" jest jedną z najoryginalniejszych i najbardziej zaskakujących pozycji, wydanych ostatnio w Polsce. Podobnie, jak "Goliat" (również wydany przez Centralę) przewraca coś do góry nogami i daje swoją wersję wydarzeń. Na kolejny tom wyprawy do Nowego Świata czekam z niecierpliwością.
"Za imperium, tom I: Honor". Scenariusz i rysunki: Mervan Chabane i Bastien Vives. Tłumaczenie: Krzysztof Konopacki. Wydawca: Centrala 2013.
Komiks można nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl, Picture Book.pl

środa, 27 marca 2013

Powroty - Katarzyna Kaczor

"Powrotów" doświadcza się błyskawicznie. Debiut Katarzyny Kaczor jest krótką formą, rozbuchaną do objętości noweli graficznej. Posiada tytuł, który oddaje sedno podjętego problemu, dwadzieścia stron swobodnych rysunków oraz tyle słów, ile potrzeba.
Powroty traktują o tęsknotach i tych krótkich momentach, które wynikają pomiędzy nimi. Kaczor nie jest może zbyt odkrywcza w treści. Powraca ze spotkań z chłopakiem, powraca pociągiem, powraca do domu, powraca do psa, powraca do tęsknot i do myśli o kolejnym powrocie. I tak w kółko. Pętla. Powroty i rozstania. W sumie wszyscy tak powracamy. Treść więc nieco ociera się o banał, ale forma już nie. Rytm nostalgicznej opowieści nadają rysunki oraz słowa, umiejscowione na dole kadru na kilku stronach. Takie, a nie inne ich umiejscowienie daje ciekawy efekt.
Rysunki są obiecujące. Przywodzą na myśl prace Piotra Machłajewskiego połączone ze swobodnymi grafikami Marty Nieznayu. Trochę w nich również z Killiana Plunketta albo Duncana Fegredo, choć zapewne najlepiej byłoby napisać, że jest w nich 100% Katarzyny Kaczor. Plansze są bardzo fajnie skomponowane (patrz: scena powrotu do mieszkania), ze swobodą i wyczuciem kreski, z kilkoma splashami i dominującym podziałem na trzy lub dwa kadry.
"Powroty" należą do gatunku tych cichych, spokojnych komiksów, w których nie liczą się fajerwerki, a nacisk położony jest na myśli, gesty, niestandardowe ujęcia, emocje widoczne nie na twarzy, lecz poprzez zerknięcie na otoczenie człowieka.
"Powroty" mogłyby funkcjonować jako zin, wydany przez autorkę własnym sumptem. Zinową ma formę, zinowy nakład (130+20 egzemplarzy), zinową cenę (okładkowa: 14,90 zł). Podobnie do najnowszych inicjatyw samizdatowych, posiada również pewien bajer - jest nim obwoluta, przykrywająca szarą okładkę. Wszyscy fascynaci prasy kserowanej powinni być z "Powrotów" zadowoleni. 
"Powroty". Autorka: Katarzyna Kaczor. Wydawca: Centrala 2013.
Komiks można nabyć tutaj: Picture Book.pl

poniedziałek, 4 lutego 2013

Dzicy - Lomova

"Dzicy" to oparta na faktach historia o wpływie cywilizacji na naturę. O szoku cywilizacyjnym. O tym, co obrazowo zostało przedstawione na okładce komiksu: "zapuść żurawia w stronę cywilizacji, Indianinie, a twe odbicie w tafli wody zmieni się nie do poznania". Jest to również luźna i zabawna opowieść o wizycie dzikiego w mieście (w tym wypadku - Indianina Czerwiusza w Pradze), z wszelkimi dowcipnymi aspektami tego rodzaju zabiegu. Dziki boi się schodów, nie wie co to widelec, uważa, że aparat pożera duszę fotografowanej osoby, a policjantów z piórkami wsadzonymi w czapki traktuje jak złych czarowników. Rozrabia i psoci, a jednocześnie zadziwia i zwraca na siebie uwagę. Od atrakcji turystycznej poprzez eksponat muzealny, dzikusa bez kultury, aż po małpoluda - Indianina na kartach albumu określa się przeróżnymi słowami.
Dla Lucie Lomovej dowcip jest środkiem do skonstruowania poważnej opowieści, angażującej znane z kart historii postaci. Czeski podróżnik i botanik Alberto Vojtech Fric sprowadza z Paragwaju do Pragi Indianina Czerwiusza, którego plemię padło ofiarą nieznanej zarazy. Po drodze i w trakcie pobytu w stolicy Czech bohaterowie poznają się i zaprzyjaźniają, przeżywając wspólnie kilka niezapomnianych przygód. Lomova kładzie nacisk zarówno na ich związek, jak i na konfrontację dwóch światów i kultur, ale chętnie ucieka w kilka bocznych uliczek, pokazując chociażby kulisy przepychanek pomiędzy Fricem a działającym doń w konkurencji Enrique Stanko Vrazem.
Czerwiusz to bohater tragiczny - z dzielnego, choć żywiącego obawy przed wyjazdem z rodzinnej wioski mężczyzny, przeobraża się w świadomego technologicznych gadżetów pana w cylindrze. Tak, jak adaptacja do zwyczajów Europejczyków wychodzi mu całkiem sprawnie, tak wnioski z jego powrotu w strony rodzinne nie należą do pozytywnych.
Z historycznym charakterem "Dzikich" wspaniale współgra rysunek - klasyczną, realistyczną kreskę uwiarygadnia stonowana kolorystyka. Zwraca uwaga szczegółowo oddana architektura, co jest w zasadzie jedynym fajerwerkiem - zabaw z formą Lomova unika, podporządkowując rysunek opowieści. Urozmaiceniem są pojawiające się kilkukrotnie sceny rysowane w sposób cartoonowy, na które autorka decyduje się w opowiadanych przez Czerwiusza anegdotach z praskich ulic.
"Dzicy" to komiks spokojny, płynący swoim rytmem i unikający nagłych zwrotów akcji. Czytając nowy album Lomovej bardzo łatwo jest się w niego wczuć i uwierzyć, że to, co w nim opisane, wydarzyło się naprawdę. Ten spokój zburzony zostaje jedynie w kilku scenach kończących komiks - przewidywalnych, lecz wciąż wstrząsających, a przy okazji znakomicie rozegranych na planszach.
Żelazna konsekwencja autorki sprawia, że "Dzicy" to porządnie zrealizowany komiks w starym stylu, bardzo istotny przez wzgląd na swoje przesłanie. Lomova mówi o szoku kulturowym w sposób obiektywny, przedstawiając perspektywę Indianina, jego plemienia oraz Europejczyków. Jednocześnie podbarwia opowieść historycznymi faktami oraz postaciami z tamtych czasów, jak również solidną dawką humoru. Nie jest to komiks, który co drugą stronę powoduje "opadnięcie szczęki z wrażenia", lecz rzetelnie przygotowana produkcja, imponująca opanowaniem przez autorkę tematu. Dla fanów rzeczy przygotowanych z pietyzmem.
"Dzicy". Autorka: Lucie Lomova. Tłumaczenie: Michał Słomka. Wydawca: Fundacja Tranzyt/ Ventrala - Central Europe Comics Art, Poznań 2012
Komiks można nabyć tutaj: Centrala

czwartek, 13 grudnia 2012

Moja terapia - Płóciennik/ Gołaszewski

Szaweł Płóciennik to człowiek-orkiestra. Był wydawcą i redaktorem zina, pisze scenariusze, rysuje i maluje. Ma gigantyczny rozstrzał stylistyczny - pomijając obrazy, niemal każdy jego komiks narysowany jest inaczej - od cartoonu, poprzez niedbały, niczym z wciągniętej przez magnetofon kasety underground, skończywszy na wycyzelowanej grafice, drobiazgowo ukazującej każdy szczegół. Jego życie to, poza komiksem, również muzyka - jest wokalistą zespołów Żelazna Brama i Apacze z wolnej woli. To właśnie aspekt muzyczny zainspirował powstanie "Mojej terapii", a ściślej - spotkanie Szawła ze Sławomirem Gołaszewskim.
Już przy okazji "Spranych dżinsów i sztamy" Szaweł wykazał się nosem, "zatrudniając" do roli współscenarzysty swojego ojca, Jarosława. Podobną funkcję - bajarza, którego opowieści należy spisać - pełni w "Mojej terapii" legenda alternatywnej kultury. Gołaszewski, piewca reggae, znany ze współpracy z zespołami kalibru Izraela i Armii wpadł kiedyś na koncert Żelaznej Bramy, poznał tam Szawła i... zaczął opowiadać, między innymi o tym, jak pracował jako muzykoterapeuta w szpitalu psychiatrycznym. "Temat bomba! - pomyślałem sobie i postanowiłem zrobić komiks. Zaaranżowałem wywiad, nagrałem rozmowę na dyktafon i miałem już materiał na kolejną nowelkę komiksową." - pisał Szaweł w ziniolowym kibicowaniu. Gołaszewski w ich wspólnym projekcie nie jest więc scenarzystą sensu stricte, a impulsem, który pchnął sprawę do przodu.
Akcja - jak wspomniano - dzieje się w szpitalu psychiatrycznym, a uściślając: w Bezlekowym Oddziale Terapii Dziennej na ulicy Sobieskiego w Warszawie. Komiks pozbawiony jest dialogów (choć są momenty, gdy bohaterowie komunikują się między sobą rysunkami w dymkach), a na fabułę składa się ciąg wydarzeń od momentu przybycia Gołaszewskiego do szpitala do jego zburzenia. Pomiędzy, znalazło się miejsce na omówienie prowadzonej tam działalności oraz wgłębienie się w kilka interesujących przypadków, jak przystało na pierwszy polski komiks terapeutyczny. Tytuł daje do zrozumienia, że dostajemy opis zarówno zajęć terapeutycznych prowadzonych przez Gołaszewskiego, jak również jego osobistą terapię, opartą o obserwacje.
Z tematyką koresponduje kolorystyka komiksu - najmocniejszy jego punkt. Szaweł zdecydował się na "szpitalne barwy", idealnie podkreślające klimat opowieści i wspaniale współdziałające z dołączoną do "Mojej terapii" ścieżką dźwiękową. Kreska jest odmienna od tej, zastosowanej w "Spranych dżinsach i sztamie" - wszechstronność Szawła zaowocowała psychodelą, będącą jakby połączeniem Papcia Chmiela z Maciejem Pałką. Nawet czcionka - na pierwszy rzut oka nietrafiona i toporna - ma swoje miejsce w tej terapii.
Podobnie jak poprzedni album Szawła, tak i ten osadzony jest w PRLu, jednak gryzie temat z zupełnie innej strony (zresztą pierwotny tytuł tej noweli to "Pracowałem dla reżimu"). Jest spokojny jak muzyka reggae ("smutna i nudna, nic się w niej nie dzieje" - stwierdza główny bohater) i o to w nim chodzi. Na pewno nie jest to pozycja dla wszystkich, jak również nie jest to komiks o którym można napisać, że jest "świetny" albo "słaby". Jest to po prostu komiks, który musiał powstać. Komiks potrzebny.
Moja terapia. Scenariusz i rysunki: Szaweł Płóciennik. Na podstawie opowieści Sławomira Gołaszewskiego. Wydawca: Fundacja Tranzyt/ Centrala - Central Europe Comics Art, Poznań 2012
Komiks można nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl
Tak kibicowaliśmy:

sobota, 1 grudnia 2012

Goliat - Gauld

Każdy zna tę historię. Dawid, reprezentujący Izraelitów staje do walki z Goliatem, przedstawicielem Filistynów. Ten, który zwycięży bierze w niewolę żołnierzy przegranego. Wygrywa Dawid. Spryt dominuje nad mięśniami, rozum nad głupotą, a Bóg jedyny nad bóstwami i bożkami innymi. Tako rzecze Biblia.
U Toma Gaulda Goliat jest urzędnikiem, równie wielkim, co ciapowatym i szczerze przyznającym się do braków w posługiwaniu się rycerskimi atrybutami. Jego wyjście naprzeciw siłom izraelskim to efekt genialnego planu, zakładającego, że dużego gościa każda armia się przestraszy i da nogi za pas. Reinterpretacja biblijnej przypowieści w ujęciu Gaulda polega więc na ukazaniu, że to nie spryt zapanował nad siłą, a cwaniactwo nad dość obojętną postawą oraz że siłowo obaj zawodnicy byli równi, a ten większy nawet bardziej potulny. Zupełny brak podobieństwa do biblijnego pierwowzoru powoduje, że do Goliata z Gat bardzo łatwo poczuć sympatię. Wynika to nie z samego założenia, a z przedstawienia tej postaci na łamach albumu. Bohater mimo woli najpierw jest szaraczkiem przyspawanym do biurka, następnie przymusowym panaceum na wojenny konflikt, herosem, o którym opowiada się niestworzone historie, aż wreszcie postacią tragiczną. Ginie zgodnie z planem - najpierw kamień trafia go w głowę, następnie mały spryciarz odcina mu łeb. Natomiast "zgodne z planem" nie jest jedno - to nie spryt triumfuje nad siłą, a system nad bogu ducha winną jednostką.

Gauld nie tylko przedstawia Goliata w opozycji do walecznego olbrzyma, ale też pokazuje wykonywane przez niego zadania jako zwykłą pracę, która polega najpierw na wypełnianiu papierków, a następnie na regularnym podchodzeniu do krzaczka w dolinie i deklamowaniu wiadomości, rzucającej wyzwanie Izraelitom. Rano i wieczorem, dzień w dzień - monotonia większa niż za biurkiem. 
Gauld tę w sumie anegdotkę, możliwą do streszczenia w kilka minut, rozbudowuje do 90-stronicowego albumu, po którym rozsiane są proste rysunki. Graficzna warstwa tego komiksu to absolutny minimalizm, w którym każda kreska ma swoje miejsce w kadrze/ na stronie i buduje przestrzeń. Nie ma nic zbędnego. Czarno-biała kreska wzbogacona jest brązami, szczególnie efektownymi w nocy (zwłaszcza w scenie otwierającej album).
Świetnym zabiegiem okazuje się także zestawienie prostych, bardzo zabawnych dialogów pomiędzy Filistynami z archaizującą pompą sprytnego Dawida. Dowcipne teksty, poprzetykane jedno lub kilkukadrowymi pauzami, znakomicie współgrają z graficzną ascezą.

"Goliat" ukazuje całą magię tkwiącą w komiksie. Przewrotna historyjka, ukazana za pomocą wystarczających środków, urzeka i zachowuje świeżość przy kolejnych czytaniach. Ten komiks bez wątpienia jest jednym z najważniejszych wydanych w tym roku w Polsce. Dla wielu z pewnością stanie się najważniejszy.
Goliat. Autor: Tom Gauld. Tłumaczenie: Hubert Brychczyński. Wydawca: Fundacja Tranzyt/ Centrala - Central Europe Comics Art 2012
Komiks można nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl

wtorek, 16 października 2012

Ciemna strona księżyca - Wróbel

Olga Wróbel nie potrafi rysować. Ale umie robić komiksy. Ciemną stroną księżyca wali w mordę wszystkich głuptasków, którzy sądzą, że rysunek jest najważniejszy. Nie jest. Fajne rysunki są jedynie tanią błyskotką. Pal sześć, że proporcje nie takie, że ujęcia wciąż te same i że gadające głowy. Olga opisując swoją ciążę wywala na wierzch wszystkie absurdy jej towarzyszące, uderza w ton montypythonowski i rozprawia się z tendencyjnymi mitami. A przy okazji, nie umiejąc rysować, robi komiks bardzo ważny.
Debiut Wróbel to dziewięć ciążowych miesięcy przefiltrowanych przez jej charakter. Wbrew pozorom celem komiksu nie jest przeforsowanie oczywistości, jaką jest obraz ciąży kompletnie odległy od tego słodkiego, prezentowanego w amerykańskich filmach. Wróbel nie wciska prawd objawionych, a najzwyczajniej w świecie spisuje swoje spostrzeżenia przedporodowe. Całodzienne mdłości, rozstępy na które żadna maść nie pomoże, krocze, które w ostatnim etapie ciąży niemal nie pęknie - zmiany w ciele kobiety są dodatkiem do sprawy najważniejszej: szwadronów myśli autorki. Czy camembert, którego zjadła nie zaszkodzi dziecku? Czy jej mężowi, Danielowi, byłoby smutno, gdyby zmarła przy porodzie? Czy relaks między skurczami rzeczywiście wygląda jak słynna scena z Egzorcysty Friedkina?
Przez Ciemną stronę księżyca płynie się wspaniale - autobiograficzne wynurzenia Olgi poprzeplatane jej przemyśleniami i zbijaniem bądź przyswajaniem przesądów ciążowych co chwilę rozładowywane są poprzez specyficzne interludia: montypythonowskie wejścia pana Władzia, magazyniera-patriarchy, fenomenalne uchwycenie Polski średniowiecznej A.D. 2012, gościnne występy Dartha Vadera, Lindy Blair i Maxa von Sydowa, Calineczki, Tomcia Palucha, bab ze straganu mięsnego... Takiej rytmiki Oldze Wróbel wielu polskich twórców mogłoby pozazdrościć.
Przemyślana kompozycja albumu ma jeszcze kilka bardzo mocnych punktów, których uszeregowanie to oczywiście kwestia osobistych preferencji. Ja najlepiej bawiłem się przy "serii" jednoplanszówek, zestawiających ze sobą reakcje innych osób na jednakowe wyrzeczenia Olgi i Daniela (kwestia rzucania palenia). Zupełnie obiektywnie natomiast jeszcze raz podkreślę: kompozycja albumu jest pierwszorzędna - wstęp, rozdziały, przyspieszenia, spowolnienia, splashe i korespondujące ze sobą, rozsiane po albumie jednoplanszówki o podobnym układzie kadrów wymagają największych pochwał pod adresem autorki.
Komiks ma charakter Olgowego monologu, który równie dobrze funkcjonowałby jako dziesięciostronicowy artykuł zamieszczony na jakimś ciążowym portalu. Dobrze jednak, że zdecydowała się na komiks, a nie artykuł. Ciemna strona księżyca może być trudna do strawienia dla czytelników stawiających rysunki ponad opowiadanie komiksem, co nie zmienia faktu, że komiksem jest znakomitym.
Ciemna strona księżyca. Autorka: Olga Wróbel. Wydawca: Fundacja Tranzyt/ Centrala - Central Europe Comics Art, Poznań 2012
Komiks można nabyć tutaj: Sklep Centrali, Sklep.gildia.pl

wtorek, 10 kwietnia 2012

Wiktor i Wisznu - Funke

Autor: Łukasz Kowalczuk
Oto świeżynka zakupiona w czasie Bydgoskiej Soboty z Komiksem. Pachnie farbą drukarską i fajnymi historyjkami. 
Jestem fanem kreskówkowych postaci, w przypadku których nie mogę na pierwszy rzut oka stwierdzić czym właściwie są. Pies? Kot? Małpa? Gnu? To efekt nie zawsze zamierzony przez twórcę, ale niezmiennie sprawia mi frajdę. Tak jest w przypadku tytułowych bohaterów recenzowanego komiksu. Miś (?) Wiktor oraz małpa (?) Wisznu to klasyczny zestaw z cyklu „duży i mały”. Wiktor jest prostolinijny, to dzięki jego pomysłom i wyczynom duet przeżywa kolejne zwariowane przygody. Wisznu to mikry nerwus, który nie zawaha się spoliczkować przyjaciela „na odmułkę”. Znacie to? No jasne, że tak. 
Zwariowane przygody to określenie, które nie oddaje do końca tego co dzieje się w czterech zaprezentowanych przez Jeroena Funke opowiastkach. Nie chcę psuć nikomu zabawy, podaruję sobie więc streszczenia. Jest tu czarny humor z dużą dawką nonsensu. Tarapaty Wiktora i Wisznu są brutalnie i zabawnie jednocześnie. Na dodatek autor obył się bez dialogów. Całość narysowana w swobodny sposób – prosto, ale nie prostacko. Jednym słowem – pozytywnie. Jeśli te pomysły powstały bez ani jednego śmiesznego papierosa, to chylę czoła podwójnie. 
A teraz gwóźdź programu. Wszystkie cztery komiksy ze zbioru zostały narysowane w 24 godziny. Funke jest nazywany mistrzem w tej formule i wcale się temu stwierdzeniu nie dziwię. Widziałem rzeczy w podobnym klimacie znacznie gorsze od Wiktora i Wisznu, choć czas nie ograniczał autorów nawet w najmniejszym stopniu. Dla mnie to kolejny powód do podwyższenia oceny, która i tak jest bardzo dobra. 
Przy okazji warto zobaczyć jak radzą sobie rodzimi zawodnicy tworzący komiksy w czasie doby. Projekt odbywa się cyklicznie w Gdańsku (już 4 edycje), niedawno ekipa rysowała w Berlinie. Sprawdźcie teksty Marka Kraski opublikowane tutaj kilka dni temu i koniecznie rzućcie okiem na pdf-y z historyjkami stworzonymi w listopadzie. 
Komiks Jeroena Funke to kawał dobrej roboty. Może też stanowić nie lada zaskoczenie dla osób, które jego wydawcę kojarzą głównie z poważnymi tematami i teorią/krytyką komiksową. Warto się rozejrzeć, bo nakład (i cena!) są niewielkie.* Nie byłbym jednak sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepił. Ta zakładka do wycięcia na ostatniej stronie to żart, prawda? Może nie jestem do końca normalny, ale przecież nie potnę fajnego i na dodatek dobrze wydanego komiksu dla zniżek. Zniżek, których i tak w przypadku Centrali nie brakuje. 
*Kogo ja oszukuję... Nie ma Moore'a ani nikogo kultowego w liście płac więc te 200 egzemplarzy nie zejdzie tak szybko jak powinno.
Wiktor i Wisznu. Autor: Jeroen Funke. Wydawca: Centrala 2012
Komiks możesz nabyć tutaj: Sklep Gildia.pl