Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

czwartek, 4 listopada 2010

Gniewne popołudnia (13): 2008 w obcym wydaniu

Autor: Dominik Szcześniak
Wśród zagranicznych inicjatyw wydawniczych kultury gniewu w roku 2008 perełek znalazło się kilka. Podobnie jednak jak w przypadku publikacji polskich twórców, zagraniczne transfery nie dotknęły tematu komiksu undergroundowego w postaci dotąd promowanej przez oficynę. Crumb dostał wolne, a wszystko, co najlepsze z repertuaru Pały i Prosiaka zostało już opublikowane. Poniżej recenzje komiksów kg z drukowanego "Ziniola". 
Piekło, niebo 
Wyciszony, spokojny utwór Arne Bellstorfa, traktujący o dorastaniu i wszelkich wzlotach i upadkach, które mu towarzyszą. Autor daje nam możliwość wglądu w kilka tygodni z życia Christopha, ucznia jednego z gimnazjów, który spędza wakacje w wyludnionym miasteczku, w oczekiwaniu na powtórkę dziesiątej klasy. Akcja snuje się powoli, tak jak powoli zachodzą kolejne procesy w okresie dojrzewania Christopha – pierwsza miłość, wrażenie wyobcowania, brak zrozumienia ze strony innych, kiepskie układy uczuciowe z matką. Klimat komiksu bardzo trafnie uchwycony jest na okładce: stojący w pokracznej pozie Christoph, w tle odwrócona doń plecami matka, a wkoło pusta ulica, puste domy. Wrażenie pustki może również stwarzać forma graficzna komiksu – Bellstorf często zatrzymuje w kadrze "puste" ujęcia: puste ulice, schody, korytarze. Zabieg ten współgra z fabułą "Piekła, nieba", potęgując efekt beznadziei dorastania. Potęgują go również twarze bohaterów – bezpłciowe, przymulone, zmęczone życiem. Pojawiający się na nich uśmiech to rzadkość. Pewnie właśnie dlatego ostatnia scena, mimo wcześniejszych upadków głównego bohatera, prognozuje jego wzlot.  
Sala prób 
Kultura gniewu zdaje się mieć sezon na "wakacyjne komiksy". Po "Piekło, niebo" dostajemy do rąk "Salę Prób", którą z wcześniejszą publikacją wydawnictwa łączy owa sezonowość. Innych podobieństw brak. 
Gipi przedstawia czytelnikowi wycinek z życia czterech chłopców, członków zespołu muzycznego, przygotowujących materiał na demówkę w sali prób, będącej tak zwanym "prezentem tymczasowym" od ojca jednego z nich. Tymczasowość prezentu polega na tym, że mogą z niego korzystać dopóki czegoś nie przeskrobią. I, rzecz jasna, chłopcy – w imię zasad wyższych – tę zasadę łamią. 
Siłą komiksu Gipiego jest jego prostota. Minimalistyczna fabuła zasadza się na niecnym postępku chłopców, jak również orbituje wokół samych ich postaci, przedstawiając otoczenie w którym żyją i ludzi, z którymi spędzają czas. Te kilka zdarzeń oraz losy tych wszystkich osobistości Gipi niespiesznie rozrysowuje na ponad 100 stronach. Akcja toczy się powoli, a jej tempo dostosowane jest do sielankowych pejzaży. Jedyne momenty, w których coś się dzieje to te, kiedy chłopcy grają swoje piosenki. Piosenkami zakończone są wszystkie rozdziały opowieści – i mimo, że autor w tych scenach zrezygnował z onomatopei oraz tekstów, te ciche plansze z wywijającymi na instrumentach czterema kolesiami są tak ekspresyjne i przesycone akcją, że można by nimi obdzielić kilka innych komiksów. Duża w tym zasługa umiejętności plastycznych Gipiego, którego prosta, charakterystyczna kreska, przyozdobiona akwarelami, jest zaiste mistrzowska.
 "Sala prób" to przesympatyczna, napisana z humorem, obyczajowa historia o odpowiedzialności za podejmowane decyzje, o muzyce oraz o zwykłych ludzkich problemach.

Numer 73304-23-4153-6-96-8 
Akcja nowego komiksu Thomasa Otta rozpoczyna się w celi śmierci, gdzie skazany Joe Perez czeka na przeznaczone dla niego na skutek podwójnego zabójstwa krzesło elektryczne. Nie znamy jego historii, wiemy jedynie że za zakładkę do Biblii służy mu tajemnicza kartka z tytułowym numerem, że z obojętnością wypala ostatniego papierosa oraz że ze spokojnym wyrazem twarzy przyjmuje wyrok. Egzekucję wykonuje mężczyzna w średnim wieku. Jak się później dowiadujemy – samotnik, czekający na stworzenie, które mógłby otoczyć uczuciem. Mężczyzna odnajduje przy ciele usmażonego Pereza kartkę z numerem i jego życie ulega drastycznej zmianie. Z kata, w iście lynchowskim zapętleniu, staje się ofiarą. Liczby, które początkowo są dla niego darem z niebios, z czasem zamieniają jego życie w koszmar. 
Tę krótką przypowiastkę o losie i ulotności szczęścia, przedstawioną za pomocą magicznych liczb, Ott pieczołowicie rozrysowuje na 142 stronach. Liczby ze znalezionej kartki towarzyszą bohaterowi na każdym kroku – czasem pojedynczo (jako numer domu, czy wyciągana losowo z talii karta), czasem w zespołach (na uchu psa o znamiennym imieniu Lucky, którego pojawienie się w życiu bohatera rozpoczyna ciąg niesamowitych zdarzeń), lecz zawsze w tej samej kolejności: 73304-23-4153-6-96-8. Bohater w pewnym momencie uświadamia sobie, że liczby te kierują jego życiem i bierze to za dobry omen. Rzecz jasna, w tym samym niemal momencie, popada w tarapaty. 
Nie sposób mówić o "Numerze 73304-23-4153-6-96-8" inaczej niż jak o bezsprzecznej, przemyślanej całości. Nie można rozdzielić rysunków od treści. Nowy komiks twórcy "Exit" i "Cinema Panopticum" to małe wielkie dzieło, którego nie wypada nie mieć na półce.

Możemy zostać przyjaciółmi 
W czasach pierwszych miłości, imprez i grupowych wycieczek pod namiot, czyli w czasach, na które wielu z nas spogląda z sentymentem (nieważne, że czasami nieco przekoloryzowanym), zdanie „możemy zostać przyjaciółmi” było niezwykle popularnym sloganem wypowiadanym przez młode kobiety w stronę zalecających się do nich (i równie młodych) mężczyzn. Cztery sytuacje, osadzone w czterech różnych okresach życia i związane właśnie z tytułową sentencją, wspomina na kartach swojego autobiograficznego komiksu Markus Witzel. Pokuszę się o stwierdzenie, że jeśli pisaliście kiedyś pamiętnik, po czym wraz z upływem czasu o nim zapomnieliście, aż wreszcie ten pamiętnik Wam zaginął, to komiks Mawila jest właśnie tym pamiętnikiem. Odnalezionym po latach. Spisującym te same problemy, wzloty i upadki. Katalogującym falstarty miłosne okresu młodzieńczego. Uniwersalnym źródłem wiedzy o życiu miłosnym młodego człowieka. 
Mawil przyzwyczaił swoich czytelników do mocnego nasycania swoich kadrów dymkami z tekstem – tak jest również w tym komiksie. Towarzyszy im prosta, karykaturalna kreska, zdolna w tym jednym kadrze zmieścić mnóstwo scen i zdarzeń, dziejących się na wszystkich planach. Zdolność Mawila do  kondensowania treści w jednym kadrze wzbudza podziw, nie mniejszy niż bardzo swobodna i wyluzowana struktura fabularna komiksu. Dzięki niej, komiks Mawila (a zarazem jego praca dyplomowa) został w 2002 roku obroniony na berlińskiej uczelni, będącej odpowiednikiem polskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zdradza to życzliwe podejście tamtejszych wykładowców do sztuki komiksu.
 Dla znających poprzedni komiks Mawila wydany w Polsce („Bend”) „Możemy zostać przyjaciółmi” będzie tematyczną powtórką z rozrywki, choć z odwróconymi proporcjami. Miłość jest bowiem wysunięta tym razem na plan pierwszy, a muzyka – będąca motywem przewodnim „Bendu” – dudni gdzieś w jej tle. Co pozostało niezmienne, to poczucie humoru, eksplodujące w najmniej oczekiwanych momentach oraz sentymentalna nuta, zdolna poruszyć każdego.

Kroniki birmańskie 
W odróżnieniu od opublikowanego już w Polsce „Phenianu”, w „Kronikach birmańskich” Guy Delisle nie zostaje wysłany do obcego kraju po to, by pracować, lecz by towarzyszyć swojej żonie Nadege, udającej się na misję do Birmy oraz by opiekować się swoim mały synem. W związku z powyższym, mniejszy nacisk postawiony jest tu na przedstawienie polityki tego kraju (choć i tej jest sporo), kosztem związków interpersonalnych i zabawnych anegdot. Album składa się z szeregu kilkuplanszowych opowieści, wśród których prym wiodą (lub po prostu najbardziej zapadają w pamięć) te, związane z codziennością życia w Birmie. Problemy z upałem, spacery z dzieckiem, perypetie rysownicze czy przeróżne lokalne dziwactwa to jest to, co stanowi największą siłę tego komiksu. Świetny humor sytuacyjny Delisle’a skierowany jest zarówno w niezrozumiałe dla niego zwyczaje obcokrajowców, jak również w samego siebie. Autoironia i dystans, cechujące autora, pozwoliły mu na wyprodukowanie komiksu, który czyta się jak znakomity reportaż z nieznanego kraju. Jest to lektura odmienna od „Phenianu”, bardziej życiowa i obleczona w większe doświadczenie autora zarówno w obserwowaniu, jak i rozumieniu materii komiksu.

Berlin: Miasto kamieni
Panie i panowie, jeśli w ostatnim czasie nie mieliście okazji obcowania z arcydziełem sztuki komiksu, zapraszam do zainteresowania się komiksem "Berlin" Jasona Lutesa. 
Akcja komiksu rozgrywa się we wrześniu 1928 roku w Niemczech, podczas okresu wielkiego kryzysu i ścierania się socjalistów z nacjonalistami. Podłoże historyczne jest tutaj czynnikiem wielce istotnym, czasem nawet do tego stopnia, że Lutes ucieka się do czystego wykładania historii. Na szczęście nie robi tego za pomocą metody podręcznikowej, lecz stosuje świetne zabiegi wykorzystujące siłę komiksu. Ot, na przykład scena otwierająca rozdział czwarty, traktująca o Róży Luksemburg – najważniejsze fakty z jej życia ukazane zostały z perspektywy komunisty, który na moście, gdzie rzeczona pani zginęła, wypytuje o nią dzieci. Odpowiednie dobrane miejsce i idealnie pasująca metoda. Jason Lutes jako nauczyciel historii – pierwsza klasa. W tym miejscu warto również wspomnieć o drobiazgowym, opartym o historyczne materiały, odtworzeniu berlińskich ulic tamtego okresu – kadry panoramiczne robią naprawdę ogromne wrażenie. 
Tło historyczne przez wielu uznane zostanie za główny walor komiksu. Moim zdaniem tym, co w nim najsilniejsze, jest jego aspekt społeczny. Jason Lutes jako obserwator, dokumentalista ludzkich zachowań przedstawia nam bowiem komiks, który nie bez kozery posiada tytuł "Berlin". To miasto jest bohaterem komiksu - towarzyszy czytelnikowi na każdej stronie, zatrzymując się przez moment przy jakiejś postaci, a następnie przechodząc do następnej, do której później na pewno jeszcze wróci. To miasto jest głównym środkiem, jakim autor scala dziesiątki anegdot i małych historii w nim się dziejących. W jego tle poznajemy losy garstki ludzi, których drogi w pewnym momencie się ze sobą krzyżują. Prym wiodą tu dzieje dziennikarza Kurta Severinga oraz artystki Marthe Mueller. Obok sugestywnie zarysowanych i równie ważnych dla opowieści postaci drugoplanowych, Lutes z lubością, choćby na krótki moment, zatrzymuje się przy przypadkowo spotkanych na ulicy Berlina ludziach, opowiadając czytelnikowi skrawek ich historii. Jako komiks obyczajowy, "Berlin" jest skarbnicą fenomenalnych anegdot i opowieści.  
Jason Lutes w fantastyczny sposób akcentuje w "Berlinie" dwie kwestie: dziennikarstwa i sztuki. Są one związane ze wspomnianymi już bohaterami. Jako dziennikarz, poprzez słowa Kurta Severinga, piszącego pamiętnik, Lutes wgłębia się w świat gazet, przedstawiając kilka fenomenalnie sformułowanych myśli (krytyk teatralny czy wolny strzelec piszący do reklamy – kto jest lepszym pisarzem?). Jako artysta, polegając na oczach i dłoniach Marthe Mueller, Lutes od kuchni przedstawia nam inteligencję artystyczną Berlina, subtelnie zaglądając na ich zajęcia warsztatowe oraz wyłuszczając problematykę horyzontu i perspektywy. 
Wreszcie, Lutes jako rysownik komiksowy daje do rąk czytelnikom graficzne cudeńko, utrzymane w stylistyce realistycznej, fenomenalnie odtwarzające ulice i budowle Berlina. 
Każda z 209 stron "Berlina", wliczając nawet te tytułowe, czarne, oznaczone jedynie białą cyfrą informująca o numerze rozdziału, to elementy, które składają się na genialną całość. Nie dość, że walory historyczne i artystyczne świadczą o jego wysokiej wartości, to dodatkowo umiejętności narracyjne autora powodują, iż jest to po prostu znakomite, pełne emocji czytadło. 
W chwili, gdy piszę te słowa, Jason Lutes jest w trakcie tworzenia tomu drugiego "Berlina", na który czekam z niecierpliwością. Również w tej samej chwili, wydawca polskiej edycji przygotowuje dodruk tego komiksu. Co trochę dziwne – dodruk będzie wersją ulepszoną, ponieważ poprawione zostaną licznie obecne w pierwszej partii nakładu literówki. To fajnie, ale co mają zrobić Ci, którzy zakupili wersję pierwszą?
Repertuar roku 2008 uzupełniły "Kobiety" Yoshihiro Tatsumiego, "Trzy paradoksy" Paula Hornschemeiera, "Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza" Daniela Clowesa, "5 to liczba doskonała" Igorta oraz polsko-izraelska antologia "Kompot". Każdy z tych komiksów był celnym strzałem wydawnictwa, a z najlepszym przyjęciem spotkały się albumy debiutujących w Polsce rok wcześniej Thomasa Otta i Guya Delisle, jak również "Berlin", którego nakład rozszedł się błyskawicznie. Z racji niewielkiej ilości recenzji i publikacji, bardzo kiepsko został przyjęty album Igorta, co dziwi, ponieważ jest to komiks znakomity.

Ciąg dalszy nastąpi

1 komentarz:

ramirez82 pisze...

Smutne to, że jeden z najlepszych komiksów wydanych przez KG, czyli 5 to liczba doskonała, został przyjęty wręcz "bardzo kiepsko". Pewnie dzięki temu, kolejnego komiksu Igorta już się nie doczekamy...