
Po wielce obiecującym początku, jakim był album "Diabeł na progu", Carey widocznie zbytnio uwierzył w swe siły i - będąc namaszczonym przez mistrza - zaczął za wszelką cenę udowadniać, że jest godzien bycia drugim Gaimanem. Skutkowało to nudną konfekcją, dworskimi archaizmami i dialogami momentami tak wysoce wysublimowanymi, że aż nieczytelnymi. Mike Carey nie zapomniał również o nawiązaniach do sztuki, literatury czy ulubionej przez Gaimana mitologii i w każdy zeszyt serii o Lucyferze postanowił wrzucać nieliczone ilości tychże. To, co u Gaimana było fajnym ozdobnikiem w opowiadaniu fascynujących historii, u Careya miało stać się motorem napędowym jego pisarstwa. Tyle, że ostatecznie tak naprawdę zamgliło nieco przekaz historii, które pisał. Nieciekawe wrażenie przez większość czasu potęgował zespół rysowników "Lucyfera" - Peter Gross, będący daleki od formy prezentowanej w "Books of Magic" i Dean Ormston, wciąż doskonalący swój warsztat, ale jednak pozwalający sobie na drobne błędy.
To, co natomiast stanowiło o sile serii to zdecydowana i mocna kreacja tytułowego bohatera. Przedstawiony jako cwany, manipulatorski drań, Lucyfer co chwila wrzucany był przez scenarzystę w wir coraz to bardziej pokrętnych intryg. A wraz z nim kilka postaci drugoplanowych. Tę akurat cechę, charakterystyczną dla Gaimana, Carey przyswoił sobie całkiem nieźle. Choć można było odnieść wrażenie, że wprowadzał te postaci bez ładu i składu, to jednak w albumie "Inferno" widać, że każda z nich była skrupulatnie wymyślona - omawiany tom serii w bardzo sprawny sposób łączy wszystkie wątki i zamyka większość z nich w finalnym pojedynku Lucyfera z Amenadielem.
Carey po raz pierwszy od debiutanckiego albumu "Lucyfera" serwuje czytelnikowi silne emocje. Pojedynek, przeplatany scenami z uwięzioną przez Wielkiego Scorio Mazikeen, rozegrany jest mistrzowsko. I choć końcowego rezultatu łatwo się domyślić, sceny, które do niego prowadzą trzymają napięcie. Graficznie album urozmaica występ Craiga Hamiltona, a Dean Ormston w krótkiej, mrocznej historyjce, prezentuje się wyśmienicie.
Mike Carey zdecydowanie nie jest drugim Gaimanem. Potrafi przysnąć nad pisanym przez siebie scenariuszem, popaść w bełkotliwe archaizmy i dać do zrozumienia, że nie do końca wie, z czym się mierzy. Jednak kiedy już się zbudzi i doda do siebie wszystkie składniki, które przygotował sobie tak dawno temu, że czytelnik zdążył już o nich zapomnieć, potrafi zaskoczyć i pokazać, że pisarzem bywa sprawnym. "Inferno" to wiatr w żagle serialu "Lucyfer" i okazja ku temu, by dać serii drugą szansę. Jeśli w przyszłych tomach poziom zostanie utrzymany, będzie fantastycznie.

"Lucyfer: Inferno". Scenariusz: Mike Carey. Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston, Craig Hamilton. Kolor: Daniel Vozzo. Okładka: Christopher Moeller. Tłumaczenie: Paulina Braiter. Wydawca: Egmont 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz