Autor: Dominik Szcześniak
czwartek, 31 grudnia 2009
"Ziniol" 7 - już jest!
Autor: Dominik Szcześniak
Trochę to trwało, ale "Ziniol" numer siedem opuścił wreszcie drukarnię i trafił do sklepów. Na razie do warszawskich, niebawem rozejdzie się po całej Polsce. Na dowód - cztery foty z najnowszej sesji, przedstawiające okładkę, tył okładki i dwa wyciągi ze środka, którym towarzyszą dłonie wydawcy. Kupujcie, komentujcie, krytykujcie.
środa, 30 grudnia 2009
"Betelgeza" - Leo
Autor: Dominik Szcześniak
"Aldebaran" nie był jednorazowym wybrykiem Leo w dziedzinie komiksu przygodowo - przyrodniczego; takiego, który w towarzystwie wspaniałej flory i imponująco wymyślonej fauny, dawał Czytelnikowi możliwość obcowania z najprostszą, wbijającą w fotel przygodą. Po narysowaniu ostatniej planszy wspomnianego komiksu, Leo wziął na warsztat jego kontynuację, zatytułowaną "Betelgeza". Planeta, badana przez autora zmieniła się. Natomiast nie zmienili się bohaterowie, nie zmienił się rytm opowieści i nie zmieniła się jej struktura.
Ale też - powiedzmy sobie szczerze - zmiana i oryginalność nie była ani zamysłem rysownika i scenarzysty, ani też czymś, czego oczekiwałby Czytelnik komiksu. Serial Leo bazuje na tym, co przyciągnęło odbiorcę do "Aldebarana" i - by uwagę czytelnika pozostawić na niezmienionym poziomie - posiłkuje się elementami charakterystycznymi dla soap - opery. Pozwala nam śledzić rozwój emocjonalny oraz fizyczny bohaterów, jak również relacje między nimi. Najprościej rzecz ujmując - ci wszyscy, którym "Aldebaran" przypadł do gustu, nie powinni być zawiedzeni "Betelgezą". Z kolei ci, którzy po "Aldebaranie" mieli wątpliwości, po lekturze "Betelgezy" prawdopodobnie się w nich utwierdzą.
Leo operuje stylem na wskroś klasycznym - zarówno w sensie prowadzenia fabuły, konstruowania dialogów, jak też i w kwestiach związanych stricte z rysunkiem - kompozycją plansz, kadrowaniem, czy kolorystyką. Barwy (tutaj, ze względu na charakter odwiedzanej planety dominuje zieleń, w odróżnieniu od aldebarańskiego błękitu) są znacznie żywsze, lecz nie tyle jest to element doskonalenia warsztatu, co raczej próba przykrycia drewnianych dialogów, jakie autor wkłada w usta bohaterów. Ta tendencja nie może być jednak rozpatrywana jako kategoryczny minus. Jest to raczej ukłon w stronę klasycznych komiksów, z podobnie prowadzoną linią fabularną.
Poza aspektem sentymentalnym, tym, co może przyciągnąć Czytelnika do komiksu jest wyobraźnia Leo. Można by rzec - ponownie. Bo choć można odnieść wrażenie, że po arsenale możliwości, jakie zaprezentował autor w pierwszym tomie cyklu, ciężko mu będzie raz jeszcze kogokolwiek zaskoczyć, to jednak ta sztuka się udała. Leo buduje klimat niedopowiedzeń i tajemnicy w sposób bardzo ciekawy. Oto na Betelgezę przybywa misja rozpoznawcza, mająca na celu ustalenie tego, czy przeprowadzona jakiś czas temu kolonizacja planety się powiodła oraz próbująca dociec, dlaczego kontakt z nią został zerwany. Na miejscu okazuje się, że przybyli na Betelgezę ludzie podzielili się na dwa, zwalczające się obozy, a pieczę nad wszystkim sprawuje znana z "Aldebarana" Mantrissa... dodajmy do tego wątki miłosne (pojawiające się niezwykle często), szczyptę erotyki, s-f, niesamowite stworzenia i czyhające na bohaterów zagrożenia, a otrzymamy solidną dawkę rozrywki na wolne popołudnie.
Historia Leo, ze swoimi minusami i plusami, przede wszystkim wciąga. Nie jest komiksem odkrywczym formalnie, czy poruszającym ważkie tematy w niekonwencjonalny sposób. Jest po prostu świetnym, rozrywkowym, młodzieżowym czytadłem, gwarantującym kilka godzin dobrej zabawy.
"Betelgeza". Autor: Leo. Tłumaczenie: Wojciech Birek. Wydawca: Egmont 2009. Komiks wydany w ramach kolekcji "Science - fiction"
Ale też - powiedzmy sobie szczerze - zmiana i oryginalność nie była ani zamysłem rysownika i scenarzysty, ani też czymś, czego oczekiwałby Czytelnik komiksu. Serial Leo bazuje na tym, co przyciągnęło odbiorcę do "Aldebarana" i - by uwagę czytelnika pozostawić na niezmienionym poziomie - posiłkuje się elementami charakterystycznymi dla soap - opery. Pozwala nam śledzić rozwój emocjonalny oraz fizyczny bohaterów, jak również relacje między nimi. Najprościej rzecz ujmując - ci wszyscy, którym "Aldebaran" przypadł do gustu, nie powinni być zawiedzeni "Betelgezą". Z kolei ci, którzy po "Aldebaranie" mieli wątpliwości, po lekturze "Betelgezy" prawdopodobnie się w nich utwierdzą.
Leo operuje stylem na wskroś klasycznym - zarówno w sensie prowadzenia fabuły, konstruowania dialogów, jak też i w kwestiach związanych stricte z rysunkiem - kompozycją plansz, kadrowaniem, czy kolorystyką. Barwy (tutaj, ze względu na charakter odwiedzanej planety dominuje zieleń, w odróżnieniu od aldebarańskiego błękitu) są znacznie żywsze, lecz nie tyle jest to element doskonalenia warsztatu, co raczej próba przykrycia drewnianych dialogów, jakie autor wkłada w usta bohaterów. Ta tendencja nie może być jednak rozpatrywana jako kategoryczny minus. Jest to raczej ukłon w stronę klasycznych komiksów, z podobnie prowadzoną linią fabularną.
Poza aspektem sentymentalnym, tym, co może przyciągnąć Czytelnika do komiksu jest wyobraźnia Leo. Można by rzec - ponownie. Bo choć można odnieść wrażenie, że po arsenale możliwości, jakie zaprezentował autor w pierwszym tomie cyklu, ciężko mu będzie raz jeszcze kogokolwiek zaskoczyć, to jednak ta sztuka się udała. Leo buduje klimat niedopowiedzeń i tajemnicy w sposób bardzo ciekawy. Oto na Betelgezę przybywa misja rozpoznawcza, mająca na celu ustalenie tego, czy przeprowadzona jakiś czas temu kolonizacja planety się powiodła oraz próbująca dociec, dlaczego kontakt z nią został zerwany. Na miejscu okazuje się, że przybyli na Betelgezę ludzie podzielili się na dwa, zwalczające się obozy, a pieczę nad wszystkim sprawuje znana z "Aldebarana" Mantrissa... dodajmy do tego wątki miłosne (pojawiające się niezwykle często), szczyptę erotyki, s-f, niesamowite stworzenia i czyhające na bohaterów zagrożenia, a otrzymamy solidną dawkę rozrywki na wolne popołudnie.
Historia Leo, ze swoimi minusami i plusami, przede wszystkim wciąga. Nie jest komiksem odkrywczym formalnie, czy poruszającym ważkie tematy w niekonwencjonalny sposób. Jest po prostu świetnym, rozrywkowym, młodzieżowym czytadłem, gwarantującym kilka godzin dobrej zabawy.
"Betelgeza". Autor: Leo. Tłumaczenie: Wojciech Birek. Wydawca: Egmont 2009. Komiks wydany w ramach kolekcji "Science - fiction"
wtorek, 29 grudnia 2009
Nowe szaty "Ziniola" - konkurs na logo
Autor: Dominik Szcześniak
Rok 2009 dobiega końca. Zanim zaczniemy celebrować to zdarzenie szeregiem podsumowań, pozwolę sobie szepnąć słówko na temat tego, co z "Ziniolem" będzie się działo w przyszłym roku. Otóż, planujemy gruntowną reorganizację magazynu i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem nie będzie już kwartalnika kultury komiksowej o dużej objętości, za duże pieniądze i w niewielkim nakładzie. Będzie za to dwumiesięcznik, dostępny w szerokiej dystrybucji, za niewielką kasę.
Na spotkanie nowego chcemy udać się w równie nowej, świeżej szacie graficznej. W związku z tym ogłaszam konkurs na logo "Ziniola" oraz na design okładki. Jeśli ktoś chce spróbować - proszę o przesyłanie propozycji do końca stycznia na adres redakcji. Jeśli ktoś miałby jakieś sugestie odnośnie samej nowej idei magazynu lub jeśli komuś po prostu zależy na pchnięciu do przodu naszego grajdołka - również zachęcam do podsyłania przemyśleń na ten temat.
Na spotkanie nowego chcemy udać się w równie nowej, świeżej szacie graficznej. W związku z tym ogłaszam konkurs na logo "Ziniola" oraz na design okładki. Jeśli ktoś chce spróbować - proszę o przesyłanie propozycji do końca stycznia na adres redakcji. Jeśli ktoś miałby jakieś sugestie odnośnie samej nowej idei magazynu lub jeśli komuś po prostu zależy na pchnięciu do przodu naszego grajdołka - również zachęcam do podsyłania przemyśleń na ten temat.
Padło już słowo "konkurs", paść więc musi i "nagroda". Nie jest tajemnicą, że wszystko w komiksie polskim robi się wolontarystycznie, wobec czego zwycięzcy możemy zagwarantować egzemplarz każdego kolejnego numeru "Ziniola", obleczonego w jego logotyp.
Kończąc, winien jeszcze jestem wyjaśnienie - w pierwszym akapicie napisałem co będzie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie wspominając o tym, co będzie, jeśli nie pójdzie (a przecież i taka opcja jest prawdopodobna). Otóż, jeśli nic nie pójdzie zgodnie z planem, "Ziniol" pozostanie kwartalnikiem o zmniejszonej objętości, ale i zmniejszonej cenie.
Kończąc, winien jeszcze jestem wyjaśnienie - w pierwszym akapicie napisałem co będzie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie wspominając o tym, co będzie, jeśli nie pójdzie (a przecież i taka opcja jest prawdopodobna). Otóż, jeśli nic nie pójdzie zgodnie z planem, "Ziniol" pozostanie kwartalnikiem o zmniejszonej objętości, ale i zmniejszonej cenie.
czwartek, 24 grudnia 2009
Wszystkie okładki Otoczaka
Autor: Dominik Szcześniak
Powyżej: propozycja numer dwa, w ulubionych barwach Samoobrony. Czerwień, biel, czerń, szarzyzna, ufok za kierownicą samochodu osobowego. Solidny kandydat na front numeru siódmego. Co istotne, mamy tu do czynienia z inwencją autora na gruncie designu okładki - zwróćcie uwagę na szałowe nowe logo!
Jeszcze bardziej powyżej: propozycja numer jeden, minimalistyczna, surrealistyczna i w pewnym sensie nawiązująca do twórczości Lewisa Trondheima.
Powyżej: propozycja numer trzy, nawiązująca do bieżącej pory roku. Nie chcąc tworzyć precedensu (nigdy z okładkami nie celowaliśmy w wiosnę, lato, jesień ani zimę) nie skorzystaliśmy z tej opcji.
Powyżej: propozycja numer cztery. A poniżej - propozycja numer pięć. Dzieli je wszystko. Nie łączy ich nic. Są niczym niebo i woda. Niczym malarstwo naskalne i digital painting.
Poniżej: opcja numer sześć. Nawiązująca do propozycji numer jeden - zbliżenie na twarz agenta Samoobrony, na którą przetransferował się kolor krawata. Podobnie wyglądał redaktor naczelny "Ziniola" kiedy musiał wybrać jedną okładkę z tak wielu możliwości...
Poniżej: propozycja numer dziewięć czyli bardzo ciekawy zabieg formalny.
Dziesięć: awangardowy powrót do lat dziewięćdziesiątych:
Przed nami trzy ostatnie propozycje. To dobry moment, by powiedzieć, iż są one umieszczane nie pod względem ich wartości czy też miejsca w rankingu, spreparowanego podczas wybierania tej jednej jedynej. Są uszeregowane w sposób zupełnie przypadkowy. Oto opcja jedenasta:
Dwunasta:
Na krótko po ujawnieniu okładki siódmego "Ziniola" jej autor, Rafał "Otoczak" Tomczak na swoim blogu przedstawił drugą z propozycji, jaką przygotował, a jaką ja odrzuciłem wszechwładną decyzją redaktora naczelnego. Nadszedł czas, by powiedzieć jasno i wyraźnie: nie były to jedyne opcje Otoczaka. Ten niezwykle płodny, młody i zdolny rysownik, stworzył ich znacznie więcej. I choć zazwyczaj nie ujawniamy tego, co się dzieje w redakcyjnych kuluarach, tym razem, bez względu na konsekwencje i kontrowersyjność tej decyzji, prezentuję Wam pozostałe okładki Otoczaka. Sami oceńcie: czy wybór był słuszny? Czy może nie?
Powyżej: propozycja numer dwa, w ulubionych barwach Samoobrony. Czerwień, biel, czerń, szarzyzna, ufok za kierownicą samochodu osobowego. Solidny kandydat na front numeru siódmego. Co istotne, mamy tu do czynienia z inwencją autora na gruncie designu okładki - zwróćcie uwagę na szałowe nowe logo!
Jeszcze bardziej powyżej: propozycja numer jeden, minimalistyczna, surrealistyczna i w pewnym sensie nawiązująca do twórczości Lewisa Trondheima.
Powyżej: propozycja numer trzy, nawiązująca do bieżącej pory roku. Nie chcąc tworzyć precedensu (nigdy z okładkami nie celowaliśmy w wiosnę, lato, jesień ani zimę) nie skorzystaliśmy z tej opcji.
Powyżej: propozycja numer cztery. A poniżej - propozycja numer pięć. Dzieli je wszystko. Nie łączy ich nic. Są niczym niebo i woda. Niczym malarstwo naskalne i digital painting.
Poniżej: opcja numer sześć. Nawiązująca do propozycji numer jeden - zbliżenie na twarz agenta Samoobrony, na którą przetransferował się kolor krawata. Podobnie wyglądał redaktor naczelny "Ziniola" kiedy musiał wybrać jedną okładkę z tak wielu możliwości...
Mówiąc zupełnie serio: propozycja numer siedem od dwóch numerów magazynu była naszym pomysłem na tylną okładkę. Ostatecznie znalazła się tam zupełnie inna praca, nie prezentowana w niniejszym zestawieniu. Efekt będzie można zobaczyć w momencie gdy "Ziniol" wreszcie opuści drukarnię (czytaj: początek stycznia).
Poniżej: propozycja numer dziewięć czyli bardzo ciekawy zabieg formalny.
Dziesięć: awangardowy powrót do lat dziewięćdziesiątych:
Przed nami trzy ostatnie propozycje. To dobry moment, by powiedzieć, iż są one umieszczane nie pod względem ich wartości czy też miejsca w rankingu, spreparowanego podczas wybierania tej jednej jedynej. Są uszeregowane w sposób zupełnie przypadkowy. Oto opcja jedenasta:
Dwunasta:
I propozycja numer trzynaście, która zamyka niniejszy cykl.
środa, 23 grudnia 2009
"Zdumiewające opowieści pandy" - Muth
Autor: Dominik Szcześniak
"Jak to jest mieszkać na jednej ulicy z mistrzem Zen, który jednocześnie jest olbrzymią Pandą?" - to było pytanie, które zainicjowało u Jona J Mutha proces tworzenia książki dla dzieci, zatytułowanej "Zdumiewające opowieści pandy". W udzieleniu odpowiedzi na wspomnianą zagadkę pomogła mu trójka dzieciaków - Addy, Michael i Karl, którym los zesłał tytułową pandę o imieniu Tafla. Muth przedstawił narodziny przyjaźni czwórki bohaterów za pomocą trzech opowieści, z których dwie pochodzą z buddyjskiej literatury zen, a jedna związana jest z taoizmem.
"Wuj Ry i księżyc", "Szczęście wieśniaka" i "Wielki ciężar" to trzy pouczające, przesycone zen opowieści, z których docelowy odbiorca tej książeczki powinien się wiele nauczyć, a jednocześnie mieć dużo zabawy. Muth zaadaptował bowiem tylko te historie, które według jego uznania były najbardziej przyswajalne dla młodego Czytelnika.
"Zdumiewające opowieści pandy" nie są komiksem. Piszę jednak o tej książce przez wzgląd na jej autora. Jon J Muth to przede wszystkim popularny twórca komiksów, wśród których warto wymienić serię "Moonshadow" (scenariusz: J.M.DeMatteis), "M", czy "Dracula: A Symphony in Moonlight", jak również publikowane w Polsce "Misterium" (scenariusz: Grant Morrison) i "Sandmana" (scenariusz: Neil Gaiman). Malarski styl, obecny w wymienionych pozycjach - zarówno ten fotorealistyczny ("Misterium"), jak i bardziej surrealistyczny ("Moonshadow") - jest efektem wykształcenia autora, który studiował malarstwo, rysunek i rytownictwo w Stanach Zjednoczonych, Europie i Japonii.
Komiks był dla Mutha naturalnym środkiem wyrazu, jednak wraz z narodzinami swoich dzieci, przerzucił się na inne medium, w którym - jak widać na przykładzie "Zdumiewających opowieści pandy" - radzi sobie wyśmienicie. Proste, lekko filozofujące, zwięźle napisane opowiastki rysowane są mocną, czarną kreską, a przeplatające je sceny z życia pandy i dzieciaków ilustrowane są bardzo przejrzystymi i przestrzennymi obrazami. Zresztą przestrzeń to stały element twórczości Mutha - jego grafiki zapraszają odbiorcę do "wejścia w ich głąb" i odkrycia tajemnic, jakie się w nich kryją.
"Zdumiewające opowieści pandy" to bardzo udana książka dla dzieci. I bardzo mądra przy okazji. Warto polecić ją każdemu rodzicowi - kupując ją, sprawi prezent nie tylko swojemu dziecku, lecz również samemu sobie.
"Zdumiewające opowieści pandy". Autor: Jon J. Muth. Wydawnictwo Sonia Draga 2008
"Wuj Ry i księżyc", "Szczęście wieśniaka" i "Wielki ciężar" to trzy pouczające, przesycone zen opowieści, z których docelowy odbiorca tej książeczki powinien się wiele nauczyć, a jednocześnie mieć dużo zabawy. Muth zaadaptował bowiem tylko te historie, które według jego uznania były najbardziej przyswajalne dla młodego Czytelnika.
"Zdumiewające opowieści pandy" nie są komiksem. Piszę jednak o tej książce przez wzgląd na jej autora. Jon J Muth to przede wszystkim popularny twórca komiksów, wśród których warto wymienić serię "Moonshadow" (scenariusz: J.M.DeMatteis), "M", czy "Dracula: A Symphony in Moonlight", jak również publikowane w Polsce "Misterium" (scenariusz: Grant Morrison) i "Sandmana" (scenariusz: Neil Gaiman). Malarski styl, obecny w wymienionych pozycjach - zarówno ten fotorealistyczny ("Misterium"), jak i bardziej surrealistyczny ("Moonshadow") - jest efektem wykształcenia autora, który studiował malarstwo, rysunek i rytownictwo w Stanach Zjednoczonych, Europie i Japonii.
Komiks był dla Mutha naturalnym środkiem wyrazu, jednak wraz z narodzinami swoich dzieci, przerzucił się na inne medium, w którym - jak widać na przykładzie "Zdumiewających opowieści pandy" - radzi sobie wyśmienicie. Proste, lekko filozofujące, zwięźle napisane opowiastki rysowane są mocną, czarną kreską, a przeplatające je sceny z życia pandy i dzieciaków ilustrowane są bardzo przejrzystymi i przestrzennymi obrazami. Zresztą przestrzeń to stały element twórczości Mutha - jego grafiki zapraszają odbiorcę do "wejścia w ich głąb" i odkrycia tajemnic, jakie się w nich kryją.
"Zdumiewające opowieści pandy" to bardzo udana książka dla dzieci. I bardzo mądra przy okazji. Warto polecić ją każdemu rodzicowi - kupując ją, sprawi prezent nie tylko swojemu dziecku, lecz również samemu sobie.
"Zdumiewające opowieści pandy". Autor: Jon J. Muth. Wydawnictwo Sonia Draga 2008
wtorek, 22 grudnia 2009
poniedziałek, 21 grudnia 2009
"Ziniol" 7 promo 09
Autor: Dominik Szcześniak
Najpierw coś dobrego. Kartka świąteczna, którą czytelnikom "Ziniola" podesłał Brendan McCarthy, rysownik wydanego w październiku komiksu "Skin" i bohater wywiadu, jaki pojawi się w najbliższym (ósmym) numerze naszego magazynu:
A teraz złe wieści. Dotychczas w wiadomościach, zatytułowanych "Ziniol 7 promo" prezentowałem ciekawostki (kadry z komiksów, okładka, spis treści) z nowego "Ziniola". Dzisiejsza notka zatytułowana jest podobnie, choć nie jest już tak wesoła, jak poprzednie. Miałem, starym zwyczajem, wrzucić fotę wydrukowanych egzemplarzy magazynu i tym samym zamknąć cykl "Ziniol 7 promo", ale niestety foty nie ma, bo nie ma również długo wyczekiwanych egzemplarzy wydrukowanych. Drukarnia nie wyrobiła się na czas. Premiera z 18 grudnia zostaje przesunięta na bliżej nieokreślony termin. Tych, którzy czekają z wypiekami na twarzy, proszę o cierpliwość co najmniej do pierwszych dni stycznia.
Aby zakończyć pozytywnym akcentem, poniżej kolejna porcja dobra - kartka świąteczna od Marka Rudowskiego:
Najpierw coś dobrego. Kartka świąteczna, którą czytelnikom "Ziniola" podesłał Brendan McCarthy, rysownik wydanego w październiku komiksu "Skin" i bohater wywiadu, jaki pojawi się w najbliższym (ósmym) numerze naszego magazynu:
A teraz złe wieści. Dotychczas w wiadomościach, zatytułowanych "Ziniol 7 promo" prezentowałem ciekawostki (kadry z komiksów, okładka, spis treści) z nowego "Ziniola". Dzisiejsza notka zatytułowana jest podobnie, choć nie jest już tak wesoła, jak poprzednie. Miałem, starym zwyczajem, wrzucić fotę wydrukowanych egzemplarzy magazynu i tym samym zamknąć cykl "Ziniol 7 promo", ale niestety foty nie ma, bo nie ma również długo wyczekiwanych egzemplarzy wydrukowanych. Drukarnia nie wyrobiła się na czas. Premiera z 18 grudnia zostaje przesunięta na bliżej nieokreślony termin. Tych, którzy czekają z wypiekami na twarzy, proszę o cierpliwość co najmniej do pierwszych dni stycznia.
Aby zakończyć pozytywnym akcentem, poniżej kolejna porcja dobra - kartka świąteczna od Marka Rudowskiego:
niedziela, 20 grudnia 2009
"Lapinot i marchewki z Patagonii" - Trondheim
Autor: Dominik Szcześniak
Imponujących rozmiarów książka, jaką jest "Lapinot i marchewki z Patagonii" może wprawić Czytelnika w zdumienie już na samym wstępie. W przedmowie autor komiksu wspomina bowiem o eksperymentalnym charakterze historii, będącej czystą improwizacją na pięćset stron. Wspomina też o tym, że gruba kreska, jaką narysowany jest komiks, to próba ukrycia braku umiejętności rysowniczych. 500 stron komiksowego bełkotu stworzonego przez beztalencie? "Byłoby zabawnie" - pisze autor. Ale czy rzeczywiście jest?
Na "Lapinota" spoglądać należy przede wszystkim jako na udostępniony nam przez autora, bardzo swobodny, intuicyjny proces powstawania komiksu. Proces, którego jesteśmy naocznymi świadkami. Ów eksperyment, którego fabułę można streścić jednym zdaniem (mogłoby ono brzmieć na przykład tak: "królik Lapinot podróżuje do ambasady Patagonii, celem zdobycia marchewek z których Patagonia słynie"), posiada tyle wątków i historii odpryskowych, że tak naprawdę jakiekolwiek streszczenia nie mają sensu.
Lewis Trondheim pracował nad albumem od początku lat dziewięćdziesiątych, powoli kształtując swój warsztat oraz testując możliwości, jakie daje medium komiksu. Początkowo kreska rzeczywiście wydaje się być bardzo toporna, fabuła (lub raczej jej brak) pachnie kpiną z Czytelnika, a postać głównego bohatera jest irytująca do granic możliwości, jednak w miarę upływu stron wszystko to się zmienia. Nie zmienia się jedynie eksperyment.
Trondheim eksperymentuje, wprowadzając znienacka ogromną ilość nowych postaci. Eksperymentuje, gdy zaczyna bawić się rysunkiem, perspektywą i płynnością narracyjną. Eksperymentuje formą i treścią, żongluje motywami, przeskakuje od opowieści dla dzieci, poprzez mocny kryminał, aż po wątek walki o władzę nad światem. Wprowadza fenomenalne terminologie, tworząc swoje własne uniwersum. A pokłosiem jego improwizacji jest genialny pomysł wplątania armagedonu w zwykłą podróż przypadkowego bohatera.
Powtórzę się: niezbywalną wartością tego komiksu jest jego szczerość, powstała z szalonej improwizacji. Docenia się ją dopiero po lekturze całego komiksu, kiedy można cofnąć się o kilkaset stron i przeanalizować te wszystkie momenty, kiedy autorowi klarowała się wizja scenariusza i kiedy siłował się z zagadką, jak tu dodać dwa do dwóch w taki sposób, by wyszło konkretne cztery. Pierwsze plansze wyraźnie zdradzają niemoc twórczą autora i Czytelnikowi może być bardzo ciężko przez nie przejść, jednak nagrodą będzie niesamowita jazda bez trzymanki w późniejszych partiach komiksu, na których Trondheim znajduje metodę w zaserwowanym sobie szaleństwie.
Trondheim oparł konstrukcję planszy na niezmiennym kadrowaniu "trzy na cztery", co zmusiło go do operowania na bardzo małej powierzchni kadru. Pierwsze plansze sprawiają wrażenie ciosanych przez amatora, z czasem jednak wychodzi na jaw, że autor okłamał Czytelników w przedmowie i radzi sobie świetnie jako rysownik. Być może jest to kwestia rezygnacji z grubej kreski, która miała za cel maskowanie braku talentu, a tak naprawdę powodowała wręcz odwrotne wrażenie.
Warto zwrócić również uwagę na wplatanie w epopeję o Lapinocie krótkich grepsów, które spokojnie mogłyby funkcjonować jako humorystyczne jednoplanszówki. Trondheim nie stworzył dzieła do końca niezaplanowanego - eksplozja wątków i postaci, których losy zbiegają się na chwilę przez zakończeniem historii musiała mu się wyklarować w głowie znacznie wcześniej. Natomiast samo zakończenie, maksymalnie pure - nonsensowe, sprawia wrażenie jakby nadawało się raczej do kilkuplanszowej krótkiej formy, a nie do opasłego albumu.
"Lapinot i marchewki z Patagonii" to komiks, który po odłożeniu na półkę dudni w głowie i zachęca do kolejnej lektury. To przede wszystkim eksperyment, ale też mnóstwo absurdalnego humoru, szczypta grozy, świetnie nakreślone postaci głównych czarnych charakterów i - przede wszystkim - przygoda, bogata w nieoczekiwane zwroty akcji. Ten komiks, jako jedna z pierwszych prób autora, miał zwiastować nadejście geniuszu Lewisa Trondheima w przyszłości. I rzeczywiście, zwiastuny pojawiają się mniej więcej w połowie albumu. A nadejście geniuszu następuje pod jego koniec.
"Lapinot i marchewki z Patagonii" to absolutny musiszmieć dla ludzi, którzy interesują się komiksem, a przy okazji album, który wciągnie i zaciekawi każdego "przypadkowego przechodnia". Genialna sprawa.
"Lapinot i marchewki z Patagonii". Autor: Lewis Trondheim. Tłumaczenie: Magdalena Kurzyna. Wydawca: Mroja Press 2009
Na "Lapinota" spoglądać należy przede wszystkim jako na udostępniony nam przez autora, bardzo swobodny, intuicyjny proces powstawania komiksu. Proces, którego jesteśmy naocznymi świadkami. Ów eksperyment, którego fabułę można streścić jednym zdaniem (mogłoby ono brzmieć na przykład tak: "królik Lapinot podróżuje do ambasady Patagonii, celem zdobycia marchewek z których Patagonia słynie"), posiada tyle wątków i historii odpryskowych, że tak naprawdę jakiekolwiek streszczenia nie mają sensu.
Lewis Trondheim pracował nad albumem od początku lat dziewięćdziesiątych, powoli kształtując swój warsztat oraz testując możliwości, jakie daje medium komiksu. Początkowo kreska rzeczywiście wydaje się być bardzo toporna, fabuła (lub raczej jej brak) pachnie kpiną z Czytelnika, a postać głównego bohatera jest irytująca do granic możliwości, jednak w miarę upływu stron wszystko to się zmienia. Nie zmienia się jedynie eksperyment.
Trondheim eksperymentuje, wprowadzając znienacka ogromną ilość nowych postaci. Eksperymentuje, gdy zaczyna bawić się rysunkiem, perspektywą i płynnością narracyjną. Eksperymentuje formą i treścią, żongluje motywami, przeskakuje od opowieści dla dzieci, poprzez mocny kryminał, aż po wątek walki o władzę nad światem. Wprowadza fenomenalne terminologie, tworząc swoje własne uniwersum. A pokłosiem jego improwizacji jest genialny pomysł wplątania armagedonu w zwykłą podróż przypadkowego bohatera.
Powtórzę się: niezbywalną wartością tego komiksu jest jego szczerość, powstała z szalonej improwizacji. Docenia się ją dopiero po lekturze całego komiksu, kiedy można cofnąć się o kilkaset stron i przeanalizować te wszystkie momenty, kiedy autorowi klarowała się wizja scenariusza i kiedy siłował się z zagadką, jak tu dodać dwa do dwóch w taki sposób, by wyszło konkretne cztery. Pierwsze plansze wyraźnie zdradzają niemoc twórczą autora i Czytelnikowi może być bardzo ciężko przez nie przejść, jednak nagrodą będzie niesamowita jazda bez trzymanki w późniejszych partiach komiksu, na których Trondheim znajduje metodę w zaserwowanym sobie szaleństwie.
Trondheim oparł konstrukcję planszy na niezmiennym kadrowaniu "trzy na cztery", co zmusiło go do operowania na bardzo małej powierzchni kadru. Pierwsze plansze sprawiają wrażenie ciosanych przez amatora, z czasem jednak wychodzi na jaw, że autor okłamał Czytelników w przedmowie i radzi sobie świetnie jako rysownik. Być może jest to kwestia rezygnacji z grubej kreski, która miała za cel maskowanie braku talentu, a tak naprawdę powodowała wręcz odwrotne wrażenie.
Warto zwrócić również uwagę na wplatanie w epopeję o Lapinocie krótkich grepsów, które spokojnie mogłyby funkcjonować jako humorystyczne jednoplanszówki. Trondheim nie stworzył dzieła do końca niezaplanowanego - eksplozja wątków i postaci, których losy zbiegają się na chwilę przez zakończeniem historii musiała mu się wyklarować w głowie znacznie wcześniej. Natomiast samo zakończenie, maksymalnie pure - nonsensowe, sprawia wrażenie jakby nadawało się raczej do kilkuplanszowej krótkiej formy, a nie do opasłego albumu.
"Lapinot i marchewki z Patagonii" to komiks, który po odłożeniu na półkę dudni w głowie i zachęca do kolejnej lektury. To przede wszystkim eksperyment, ale też mnóstwo absurdalnego humoru, szczypta grozy, świetnie nakreślone postaci głównych czarnych charakterów i - przede wszystkim - przygoda, bogata w nieoczekiwane zwroty akcji. Ten komiks, jako jedna z pierwszych prób autora, miał zwiastować nadejście geniuszu Lewisa Trondheima w przyszłości. I rzeczywiście, zwiastuny pojawiają się mniej więcej w połowie albumu. A nadejście geniuszu następuje pod jego koniec.
"Lapinot i marchewki z Patagonii" to absolutny musiszmieć dla ludzi, którzy interesują się komiksem, a przy okazji album, który wciągnie i zaciekawi każdego "przypadkowego przechodnia". Genialna sprawa.
"Lapinot i marchewki z Patagonii". Autor: Lewis Trondheim. Tłumaczenie: Magdalena Kurzyna. Wydawca: Mroja Press 2009
wtorek, 8 grudnia 2009
"Shade, the Changing Man: The Edge of Vision" - Milligan, Bachalo, Pennington
Autor: Dominik Szcześniak
Kiedy pisałem o ładunku szaleństwa, istniejącym w albumie "American Scream" nie wspomniałem, że w późniejszych odcinkach serii wariactwo sięga zenitu. "The Edge of Vision", zbierający odcinki 7-13 regularnej serii jest najlepszym przykładem na to, że scenarzyście w świrowaniu wtórować zaczęli twórcy rysunków. Szalone kadrowanie, poucinane panele, kadry ciągnące się falowo przez sąsiadujące ze sobą strony oraz okładki, będące pokłosiem McCarthyismu. Witajcie w świecie Shade'a.
Ten album to w połowie ciąg dalszy przejażdżki po Stanach, a w połowie nawiązanie do pierwszych odcinków serii. Milligan, idąc tropem Amerykańskiego Wrzasku, wsiąka tym razem w środowisko ludzi bez tożsamości (w historii "Nameless"). Nie robi tego jednak w sposób podobny do metod Christiana Slatera i spółki, lecz trafia w sam rdzeń tematu, wyciągając z ludzi zamieszkujących Nowy Jork śmieci, które w nich siedzą. Następnie przenosi się do Komuny Różowych Niebios, na Haigh Ashbury, wysyłając Shade'a na spotkanie z samozwańczym hippisowskim guru, Arnoldem Majorem. W tych okolicznościach Shade'owi zostaje zaprezentowany konkretny sposób zwalczenia Amerykańskiego Wrzasku: pozytywnymi vajbsami. Miłością. Hippisowskim wielokrotnym orgazmem. Ponownie powraca temat rozliczenia amerykańskiego społeczeństwa - tak, jak w pierwszym tomie Milligan dosadnie przekazywał, iż to wszyscy obywatele zabili JFK, tak tutaj daje do zrozumienia, że "American Dream" jest pojęciem dotyczącym tylko i wyłącznie jednostek, którzy zostawiają w tle wiele anonimowych istnień. Sugeruje również, że Ameryka wraz z ego jej obywateli w tej postaci powinna zginąć po to, by mogła się odrodzić duchowo. Większość z tych teorii, będąca efektem działania Szaleństwa jakie ogarnęło Amerykę, jest przez Milligana reinterpretowana w finalnych momentach poszczególnych historii. Okazuje się wówczas, że teoria miłosnego odkupienia jest teorią szaleńca, który ma się za boga, a atak śmieci na Nowy Jork to sprawka wieśniaka, który skuszony amerykańskim snem wyruszył do miasta i poległ, bojąc się do porażki przyznać przed rodziną. Te dwie omówione historie, składające się na "Edge of Vision" to zlepek motywów, pojęć i absurdalnych akcji, pozwalających zastanawiać się co też takiego autor tych opowieści zażywał podczas ich tworzenia...
O wiele spokojniejszym odcinkiem, będącym jednocześnie znakomitą satyrą na normalność jest "Inwazja porywaczy normalności". Na przykładzie kilku dni życia jednego policjanta z Crystal Falls w stanie Wisconsin, Milligan ukazał absurdy, jakie istnieją w zamkniętych społecznościach w USA. "Co to znaczy być normalnym?" - strumień szaleństwa, jaki opanował Amerykę, zadał to pytanie zastępcy szeryfa Chuckowi Kleinowi, który od razu zaczął uskuteczniać swoje pojęcie normalności za pomocą ukrytej w piwnicy Maszyny Korekcyjnej. Do owej maszyny trafiają wszyscy mieszkańcy Crystal Falls. Początkowo normalizowane są jedynie kobiety, które nie noszą staników, przez co są zbyt podniecające, dzieciaki oglądające MTV, czy też pary bez ślubu, a z czasem maszyna obejmuje swoim działaniem wszystkich, którzy nie zachowują się na podobieństwo Chucka Kleina. Milligan źródło szaleństwa odnajduje zawsze w jednostce. A następnie transponuje to na ogół.
Opowieścią wieńczącą album jest tytułowy "Skraj wizji". Zamiast absurdalnych zagrywek i wykładni na temat kondycji amerykańskiego społeczeństwa, Milligan bierze się w niej za rasowy thriller, wprost nawiązujący do "Twin Peaks" Lyncha (różnica czasowa między premierą serialu a pojawieniem się na rynku pierwszego numeru komiksu jest niewielka) oraz do pierwszych odcinków serii, w których Shade dzielił jedno ciało z wielokrotnym mordercą, Troyem Grenzerem. W tejże historii Shade zostaje wplątany w rozwikłanie serii chicagowskich morderstw, przypisywanych Grenzerowi. Czy Grenzer żyje? czy zabójcą jest Shade? Ani mi w głowie spalać tego tematu.
"Edge of Vision" przynosi ze sobą jedno bardzo istotne zdarzenie: na łamach tego albumu po raz pierwszy pojawia się jeszcze jedna barwna postać autorstwa Milligana: Lenny - wyluzowana, uwikłana zarówno w świat sztuki, jak i drobnych przestępstw kobieta, mająca w przyszłości odegrać bardzo dużą rolę w życiu Shade'a i Kathy. Co istotne, Milligan nawiązuje (po raz pierwszy chyba) do twórczości swojego ulubionego reżysera, Romana Polańskiego.
Jak wspomniałem na początku, rysunki Bachalo i Penningtona to istne szaleństwo, wymykające się z ram zwykłego kadrowania. Jedynie "Inwazja porywaczy normalności" (#10) posiada bardzo czyste i eleganckie grafiki w wykonaniu gościnnego twórcy Billa Jaaska, które paradoksalnie pasują do niej jak ulał.
Omówione wyżej historie znalazły się w albumie po raz pierwszy. Są to opowieści bardzo żywe, pozbawione elementu zapoznawania się z bohaterami, przez co mam nadzieję, że spotkają się z dobrym przyjęciem Czytelników. W przyszłym roku minie 20 lat od momentu, w którym serial "Shade, the Changing Man" został odpalony. A jako, że i pisarstwo Milligana jest na fali, trzeba spodziewać się kolejnych zbiorczych wydań komiksu.
"Shade, the Changing Man: The Edge of Vision". Scenariusz: Peter Milligan. Rysunek: Chris Bachalo. Tusz: Mark Pennington. Kolor: Danny Vozzo. Wydawca: Vertigo 2009
Ten album to w połowie ciąg dalszy przejażdżki po Stanach, a w połowie nawiązanie do pierwszych odcinków serii. Milligan, idąc tropem Amerykańskiego Wrzasku, wsiąka tym razem w środowisko ludzi bez tożsamości (w historii "Nameless"). Nie robi tego jednak w sposób podobny do metod Christiana Slatera i spółki, lecz trafia w sam rdzeń tematu, wyciągając z ludzi zamieszkujących Nowy Jork śmieci, które w nich siedzą. Następnie przenosi się do Komuny Różowych Niebios, na Haigh Ashbury, wysyłając Shade'a na spotkanie z samozwańczym hippisowskim guru, Arnoldem Majorem. W tych okolicznościach Shade'owi zostaje zaprezentowany konkretny sposób zwalczenia Amerykańskiego Wrzasku: pozytywnymi vajbsami. Miłością. Hippisowskim wielokrotnym orgazmem. Ponownie powraca temat rozliczenia amerykańskiego społeczeństwa - tak, jak w pierwszym tomie Milligan dosadnie przekazywał, iż to wszyscy obywatele zabili JFK, tak tutaj daje do zrozumienia, że "American Dream" jest pojęciem dotyczącym tylko i wyłącznie jednostek, którzy zostawiają w tle wiele anonimowych istnień. Sugeruje również, że Ameryka wraz z ego jej obywateli w tej postaci powinna zginąć po to, by mogła się odrodzić duchowo. Większość z tych teorii, będąca efektem działania Szaleństwa jakie ogarnęło Amerykę, jest przez Milligana reinterpretowana w finalnych momentach poszczególnych historii. Okazuje się wówczas, że teoria miłosnego odkupienia jest teorią szaleńca, który ma się za boga, a atak śmieci na Nowy Jork to sprawka wieśniaka, który skuszony amerykańskim snem wyruszył do miasta i poległ, bojąc się do porażki przyznać przed rodziną. Te dwie omówione historie, składające się na "Edge of Vision" to zlepek motywów, pojęć i absurdalnych akcji, pozwalających zastanawiać się co też takiego autor tych opowieści zażywał podczas ich tworzenia...
O wiele spokojniejszym odcinkiem, będącym jednocześnie znakomitą satyrą na normalność jest "Inwazja porywaczy normalności". Na przykładzie kilku dni życia jednego policjanta z Crystal Falls w stanie Wisconsin, Milligan ukazał absurdy, jakie istnieją w zamkniętych społecznościach w USA. "Co to znaczy być normalnym?" - strumień szaleństwa, jaki opanował Amerykę, zadał to pytanie zastępcy szeryfa Chuckowi Kleinowi, który od razu zaczął uskuteczniać swoje pojęcie normalności za pomocą ukrytej w piwnicy Maszyny Korekcyjnej. Do owej maszyny trafiają wszyscy mieszkańcy Crystal Falls. Początkowo normalizowane są jedynie kobiety, które nie noszą staników, przez co są zbyt podniecające, dzieciaki oglądające MTV, czy też pary bez ślubu, a z czasem maszyna obejmuje swoim działaniem wszystkich, którzy nie zachowują się na podobieństwo Chucka Kleina. Milligan źródło szaleństwa odnajduje zawsze w jednostce. A następnie transponuje to na ogół.
Opowieścią wieńczącą album jest tytułowy "Skraj wizji". Zamiast absurdalnych zagrywek i wykładni na temat kondycji amerykańskiego społeczeństwa, Milligan bierze się w niej za rasowy thriller, wprost nawiązujący do "Twin Peaks" Lyncha (różnica czasowa między premierą serialu a pojawieniem się na rynku pierwszego numeru komiksu jest niewielka) oraz do pierwszych odcinków serii, w których Shade dzielił jedno ciało z wielokrotnym mordercą, Troyem Grenzerem. W tejże historii Shade zostaje wplątany w rozwikłanie serii chicagowskich morderstw, przypisywanych Grenzerowi. Czy Grenzer żyje? czy zabójcą jest Shade? Ani mi w głowie spalać tego tematu.
"Edge of Vision" przynosi ze sobą jedno bardzo istotne zdarzenie: na łamach tego albumu po raz pierwszy pojawia się jeszcze jedna barwna postać autorstwa Milligana: Lenny - wyluzowana, uwikłana zarówno w świat sztuki, jak i drobnych przestępstw kobieta, mająca w przyszłości odegrać bardzo dużą rolę w życiu Shade'a i Kathy. Co istotne, Milligan nawiązuje (po raz pierwszy chyba) do twórczości swojego ulubionego reżysera, Romana Polańskiego.
Jak wspomniałem na początku, rysunki Bachalo i Penningtona to istne szaleństwo, wymykające się z ram zwykłego kadrowania. Jedynie "Inwazja porywaczy normalności" (#10) posiada bardzo czyste i eleganckie grafiki w wykonaniu gościnnego twórcy Billa Jaaska, które paradoksalnie pasują do niej jak ulał.
Omówione wyżej historie znalazły się w albumie po raz pierwszy. Są to opowieści bardzo żywe, pozbawione elementu zapoznawania się z bohaterami, przez co mam nadzieję, że spotkają się z dobrym przyjęciem Czytelników. W przyszłym roku minie 20 lat od momentu, w którym serial "Shade, the Changing Man" został odpalony. A jako, że i pisarstwo Milligana jest na fali, trzeba spodziewać się kolejnych zbiorczych wydań komiksu.
"Shade, the Changing Man: The Edge of Vision". Scenariusz: Peter Milligan. Rysunek: Chris Bachalo. Tusz: Mark Pennington. Kolor: Danny Vozzo. Wydawca: Vertigo 2009
poniedziałek, 7 grudnia 2009
"Opowieści z hrabstwa Essex" - Lemire
Autor: Dominik Szcześniak
"Opowieści z hrabstwa Essex" w bardzo delikatny sposób dotykają ludzi i emocji. Gdzieś pod koniec lektury natrafiamy na drzewo genealogiczne postaci, przewijających się przez komiks i okazuje się, że większość z nich zna się lub znać się powinna; że są ze sobą spokrewnieni lub że wiąże ich znajomość pomocnej osoby spoza kręgów rodzinnych. Jeff Lemire nie pokazuje nam jednak tych relacji na zasadzie sielanki rodzinnej w rytm zwyczajnej wymiany pokoleń. W spokojne życie hrabstwa Essex wprowadza bolesną tajemnicę, kłamstwo, niedopowiedzenie, ale też szczyptę fantazji oraz rozgrywki hokeja na lodzie.
Piątkę głównych bohaterów, odwróconych plecami, prezentuje okładka. Dwie skrajne postaci to Lou i Vince LeBeuf - od najmłodszych lat parający się bieganiem w łyżwach po lodzie i będący najlepiej współpracującymi braćmi w historii kanadyjskiego hokeja. Od momentu pierwszych prób na lodowisku w Essex, poprzez wspólne granie w Toronto, aż po lata starcze mamy okazję obserwować relacje między tymi osobnikami. Podobieństwo Lou i Vince'a do Alvina Straighta i jego brata Lyle'a jest nieprzypadkowe. Alvin, upamiętniony w filmie "Prosta historia" przebył 240-milową podróż kosiarką tylko po to, by pojednać się z dawno niewidzianym bratem. Podobną wędrówkę, choć nie podbarwioną tak czytelną metaforą, odbywają hokeiści. Lemire za pomocą braci prezentuje typowe, rozrzucone na dekady zachowania obecne w rodzinie: zdradę, milczenie stosowane w celu zapomnienia o niej i wybuch emocji dopiero wtedy, gdy nie ma już praktycznie nic do stracenia.
Piątkę głównych bohaterów, odwróconych plecami, prezentuje okładka. Dwie skrajne postaci to Lou i Vince LeBeuf - od najmłodszych lat parający się bieganiem w łyżwach po lodzie i będący najlepiej współpracującymi braćmi w historii kanadyjskiego hokeja. Od momentu pierwszych prób na lodowisku w Essex, poprzez wspólne granie w Toronto, aż po lata starcze mamy okazję obserwować relacje między tymi osobnikami. Podobieństwo Lou i Vince'a do Alvina Straighta i jego brata Lyle'a jest nieprzypadkowe. Alvin, upamiętniony w filmie "Prosta historia" przebył 240-milową podróż kosiarką tylko po to, by pojednać się z dawno niewidzianym bratem. Podobną wędrówkę, choć nie podbarwioną tak czytelną metaforą, odbywają hokeiści. Lemire za pomocą braci prezentuje typowe, rozrzucone na dekady zachowania obecne w rodzinie: zdradę, milczenie stosowane w celu zapomnienia o niej i wybuch emocji dopiero wtedy, gdy nie ma już praktycznie nic do stracenia.
Historia LeBeufów wchodzi w skład drugiej, zdecydowanie najlepszej części "Opowieści z hrabstwa Essex": "Opowieści o duchach". Jej siła jest jednak siłą całego albumu, bowiem zasadza się na sprawnych umiejętnościach narracyjnych Lemire'a. Plansza komiksu nie jest dla niego tylko kartą papieru, na której musi upchnąć daną ilość zdarzeń, wedle rozpisanego wcześniej scenariusza, lecz raczej przekaźnikiem emocji i czasu, nadającym historiom odpowiednie tempo. Autor nie ma oporów z rozrysowywaniem scen na kilka jednostajnych plansz. Swobodna i powolna narracja idealnie wpasowuje się w klimat prowadzonej historii. W przypadku "Opowieści o duchach" warto zwrócić również uwagę na bardzo płynne przechodzenie z teraźniejszości do przeszłości, służące wyjaśnieniu relacji między braćmi.
Obok wspomnianych już dwóch płaszczyzn czasowych, Lemire sięga również do płaszczyzny fikcyjnej, budując "komiks w komiksie". W części pierwszej, zatytułowanej "Opowieści z farmy" głównymi bohaterami są Lester Papineau, dzieciak, który po smierci matki wychowywany jest przez swojego wujka oraz Jimmy LeBeuf, potomek rodu LeBeufów, aktualnie zatrudniony na stacji benzynowej. "Opowieści z farmy" za sprawą wyobraźni Lestera są najbardziej odrealnionym odcinkiem albumu. Lemire tworzy tutaj właśnie coś w rodzaju "komiksu w komiksie", prezentując za pomocą swoich pierwszych prób komiksowych, fascynację Lestera tym medium. Metaforyka zawarta w tej części serii służy ukazaniu sposobu radzenia sobie z samotnością i prób wtłoczenia się w nowe życie.
Lemire zadbał o szereg zabiegów, bardzo urealniających i ubarwiających "Opowieści". Kiedy młody Lester kończy rysować swój komiks "Kapitan Kanada", Czytelnik przewracając stronę ma okazję zapoznać się z całym tym komiksem. Gdy Lou LeBeuf odnajduje album z wycinkami prasowymi i rozpoczyna jego oglądanie - Czytelnik ogląda go razem z nim. Lemire wpuszcza odbiorcę w świat swoich bohaterów, nie mając przed nim żadnych tajemnic.
Morał czy też raczej pytania, jakie kieruje w stronę odbiorcy autor, pojawiają się w każdej części opowieści. Lemire unika jednak kadzenia, zadawania pytań banalnych i udzielania nań wymyślnych odpowiedzi. Daje raczej sporo inwencji umysłom Czytelników, ponieważ jego komiks skonstruowany jest w sposób daleki od łopatologicznego. To jest świetna lektura, przez którą się płynie, lub raczej leci wraz z krukiem, który scala wszystkie historie zamieszczone w tomie w jedną, opasłych rozmiarów całość.
Graficznie "Opowieści z hrabstwa Essex" mogą się podobać lub nie, natomiast pod względem literackim jest to rzecz najwyższych lotów. Lemire, badając drzewo genealogiczne mieszkańców kilku położonych obok siebie farm, stworzył komiks w którym dał tym mieszkańcom wypowiedzieć się na ich własnych warunkach. Kawał solidnej, obyczajowej lektury.
"Opowieści z hrabstwa Essex". Autor: Jeff Lemire. Tłumaczenie: Bartosz Sztybor. Wydawca: timof comics 2009
Obok wspomnianych już dwóch płaszczyzn czasowych, Lemire sięga również do płaszczyzny fikcyjnej, budując "komiks w komiksie". W części pierwszej, zatytułowanej "Opowieści z farmy" głównymi bohaterami są Lester Papineau, dzieciak, który po smierci matki wychowywany jest przez swojego wujka oraz Jimmy LeBeuf, potomek rodu LeBeufów, aktualnie zatrudniony na stacji benzynowej. "Opowieści z farmy" za sprawą wyobraźni Lestera są najbardziej odrealnionym odcinkiem albumu. Lemire tworzy tutaj właśnie coś w rodzaju "komiksu w komiksie", prezentując za pomocą swoich pierwszych prób komiksowych, fascynację Lestera tym medium. Metaforyka zawarta w tej części serii służy ukazaniu sposobu radzenia sobie z samotnością i prób wtłoczenia się w nowe życie.
Lemire zadbał o szereg zabiegów, bardzo urealniających i ubarwiających "Opowieści". Kiedy młody Lester kończy rysować swój komiks "Kapitan Kanada", Czytelnik przewracając stronę ma okazję zapoznać się z całym tym komiksem. Gdy Lou LeBeuf odnajduje album z wycinkami prasowymi i rozpoczyna jego oglądanie - Czytelnik ogląda go razem z nim. Lemire wpuszcza odbiorcę w świat swoich bohaterów, nie mając przed nim żadnych tajemnic.
Morał czy też raczej pytania, jakie kieruje w stronę odbiorcy autor, pojawiają się w każdej części opowieści. Lemire unika jednak kadzenia, zadawania pytań banalnych i udzielania nań wymyślnych odpowiedzi. Daje raczej sporo inwencji umysłom Czytelników, ponieważ jego komiks skonstruowany jest w sposób daleki od łopatologicznego. To jest świetna lektura, przez którą się płynie, lub raczej leci wraz z krukiem, który scala wszystkie historie zamieszczone w tomie w jedną, opasłych rozmiarów całość.
Graficznie "Opowieści z hrabstwa Essex" mogą się podobać lub nie, natomiast pod względem literackim jest to rzecz najwyższych lotów. Lemire, badając drzewo genealogiczne mieszkańców kilku położonych obok siebie farm, stworzył komiks w którym dał tym mieszkańcom wypowiedzieć się na ich własnych warunkach. Kawał solidnej, obyczajowej lektury.
"Opowieści z hrabstwa Essex". Autor: Jeff Lemire. Tłumaczenie: Bartosz Sztybor. Wydawca: timof comics 2009
niedziela, 6 grudnia 2009
"Shade, the Changing Man: The American Scream" - Milligan, Bachalo, Pennington
Autor: Dominik Szcześniak
Jakiś czas temu omówiłem jeden z zeszytów najbardziej znanej serii autorstwa Petera Milligana, a przy okazji jednej z tych, które stworzyły imprint Vertigo. Teraz nadszedł czas, by zająć się historią związku Shade'a z Milliganem od samego początku. "The American Scream" to album, który po raz pierwszy ukazał się w 2003 roku, jego reedycja w 2009, natomiast w zeszytowej wersji można było go przeczytać w roku 1990. Czy, mając niemal 20 lat na karku, "Shade, the Changing Man" nie jest przypadkiem oldschoolową lekturą dla komiksowych starców?
Wszyscy, którzy pamiętają takie historie jak "Wygłodniała trawa", czy "Golem z Gotham" (publikowane w polskim wydaniu "Batmana"), powinni być przygodami "Shade'a" usatysfakcjonowani. Jest to komiks absolutnie uniwersalny, świetnie skonstruowany i przede wszystkim - szalony do bólu. Opowieść zasadza się na przybyszu z planety Meta, który w celach nie do końca sobie znanych trafia na Ziemię. Shade jest zmieniającym rzeczywistość kosmitą, tzw. "agentem umysłu". Na swojej planecie był spokojnym chłopcem, parającym się rozwojem duchowym i wielbiącym poezję. Na ziemi natomiast, wskutek niezidentyfikowanego błędu, trafia wprost do ciała wielokrotnego zabójcy, Troya Grenzera.
Towarzyszką Shade'a jest Kathy George. I właściwie w tej postaci Milligan kumuluje cały emocjonalny arsenał, jaki miał do dyspozycji w tym albumie. Poznajemy ją w momencie psychicznej degrengolady, wywołanej śmiercią rodziców i chłopaka. Shade pojawia się przed nią w postaci Grenzera. Ostatnimi ofiarami Grenzera byli rodzice Kathy. Jej dochodzenie do siebie stanowi jeden z głównych wątków albumu, zgrabnie zresztą wpisujący się w tytułowy Amerykański Wrzask.
American Scream to bardzo jasne odwołanie do American Dream, podparte osobistymi doświadczeniami Milligana, który przed napisaniem tego albumu odbył wędrówkę po Stanach. W związku z tym, pod jego krytyczne pióro wpadły takie zjawiska, jak rasizm w południowych stanach, czy biznes filmowy. Milligan podał również swoją odpowiedź na pytanie "Kto zastrzelił JFK?". Wszystko to oczywiście w sposób bardzo niekonwencjonalny. Należy bowiem zaznaczyć, że wraz z przybyciem Shade'a nastąpiły zmiany w rzeczywistości, a całe Stany ogarnęło Szaleństwo, pochodzące z Obszaru Szaleństwa. Dzięki temu Shade i Kathy stawiają czoła personifikacji Amerykańskiego Wrzasku oraz wielkiej głowie JFK, będącej współczesną wersją Sfinksa...
Komiks atakuje wielością przedziwnych zdarzeń, wymykających się z ram standardowej narracji komiksowej. Milligan wrzucił do jednego kotła całe amerykańskie społeczeństwo, piętnując ich najbardziej wyraziste wady. Zrobił to w sposób bardzo rozrywkowy, lecz jednocześnie niedopowiedziany - po lekturze "Amerykańskiego Wrzasku" Czytelnik zostaje z mnóstwem pytań i kilkoma zaledwie odpowiedziami.
Warto wspomnieć o rysowniku tego komiksu. Chris Bachalo, znany ze swojego charakterystycznego stylu, tutaj jeszcze raczkuje, choć spod tuszu Marka Penningtona momentami przebijają już zwiastuny przyszłej kariery tego rysownika. Efektu dopełnia nieco archaiczna kolorystyka w wykonaniu Danny'ego Vozzo.
"Shade: The American Scream" to fantastyczne wejście w serię, która w późniejszych odsłonach będzie miała swoje wzloty i upadki. Przy okazji niniejszej recenzji, warto odnotować, że Milligan planuje wrócić do jednego ze swoich ulubionych bohaterów. Tak, jak kiedyś na łamach "Shade'a" wystąpił John Constantine, tak niebawem, na kartach "Hellblazera" zagości Shade. Jak stwierdził scenarzysta (w wywiadzie, który polecam), "John będzie w takich kłopotach, że właściwie jedynie Shade będzie mógł mu pomóc". Pozostało tylko czekać.
"Shade, the Changing Man: The American Scream". Scenariusz: Peter Milligan. Rysunki: Chris Bachalo. Inker: Mark Pennington. Kolor: Danny Vozzo. Wydawca: DC Vertigo 2003
Wszyscy, którzy pamiętają takie historie jak "Wygłodniała trawa", czy "Golem z Gotham" (publikowane w polskim wydaniu "Batmana"), powinni być przygodami "Shade'a" usatysfakcjonowani. Jest to komiks absolutnie uniwersalny, świetnie skonstruowany i przede wszystkim - szalony do bólu. Opowieść zasadza się na przybyszu z planety Meta, który w celach nie do końca sobie znanych trafia na Ziemię. Shade jest zmieniającym rzeczywistość kosmitą, tzw. "agentem umysłu". Na swojej planecie był spokojnym chłopcem, parającym się rozwojem duchowym i wielbiącym poezję. Na ziemi natomiast, wskutek niezidentyfikowanego błędu, trafia wprost do ciała wielokrotnego zabójcy, Troya Grenzera.
Towarzyszką Shade'a jest Kathy George. I właściwie w tej postaci Milligan kumuluje cały emocjonalny arsenał, jaki miał do dyspozycji w tym albumie. Poznajemy ją w momencie psychicznej degrengolady, wywołanej śmiercią rodziców i chłopaka. Shade pojawia się przed nią w postaci Grenzera. Ostatnimi ofiarami Grenzera byli rodzice Kathy. Jej dochodzenie do siebie stanowi jeden z głównych wątków albumu, zgrabnie zresztą wpisujący się w tytułowy Amerykański Wrzask.
American Scream to bardzo jasne odwołanie do American Dream, podparte osobistymi doświadczeniami Milligana, który przed napisaniem tego albumu odbył wędrówkę po Stanach. W związku z tym, pod jego krytyczne pióro wpadły takie zjawiska, jak rasizm w południowych stanach, czy biznes filmowy. Milligan podał również swoją odpowiedź na pytanie "Kto zastrzelił JFK?". Wszystko to oczywiście w sposób bardzo niekonwencjonalny. Należy bowiem zaznaczyć, że wraz z przybyciem Shade'a nastąpiły zmiany w rzeczywistości, a całe Stany ogarnęło Szaleństwo, pochodzące z Obszaru Szaleństwa. Dzięki temu Shade i Kathy stawiają czoła personifikacji Amerykańskiego Wrzasku oraz wielkiej głowie JFK, będącej współczesną wersją Sfinksa...
Komiks atakuje wielością przedziwnych zdarzeń, wymykających się z ram standardowej narracji komiksowej. Milligan wrzucił do jednego kotła całe amerykańskie społeczeństwo, piętnując ich najbardziej wyraziste wady. Zrobił to w sposób bardzo rozrywkowy, lecz jednocześnie niedopowiedziany - po lekturze "Amerykańskiego Wrzasku" Czytelnik zostaje z mnóstwem pytań i kilkoma zaledwie odpowiedziami.
Warto wspomnieć o rysowniku tego komiksu. Chris Bachalo, znany ze swojego charakterystycznego stylu, tutaj jeszcze raczkuje, choć spod tuszu Marka Penningtona momentami przebijają już zwiastuny przyszłej kariery tego rysownika. Efektu dopełnia nieco archaiczna kolorystyka w wykonaniu Danny'ego Vozzo.
"Shade: The American Scream" to fantastyczne wejście w serię, która w późniejszych odsłonach będzie miała swoje wzloty i upadki. Przy okazji niniejszej recenzji, warto odnotować, że Milligan planuje wrócić do jednego ze swoich ulubionych bohaterów. Tak, jak kiedyś na łamach "Shade'a" wystąpił John Constantine, tak niebawem, na kartach "Hellblazera" zagości Shade. Jak stwierdził scenarzysta (w wywiadzie, który polecam), "John będzie w takich kłopotach, że właściwie jedynie Shade będzie mógł mu pomóc". Pozostało tylko czekać.
"Shade, the Changing Man: The American Scream". Scenariusz: Peter Milligan. Rysunki: Chris Bachalo. Inker: Mark Pennington. Kolor: Danny Vozzo. Wydawca: DC Vertigo 2003
sobota, 5 grudnia 2009
"All-Star Batman i Robin" - Miller, Lee
Autor: Dominik Szcześniak
Imprint All-Star powstał po to, by uznane nazwiska branży komiksowej odnowiły i uwspółcześniły wizerunki sztandarowych postaci uniwersum DC. Twórcom tym powierzono pełną kontrolę nad komiksami, które mieli przygotować. Dano im kompletny wgląd w historię postaci i pozwolono na wykorzystanie wszelkich elementów, jakie przyczyniły się do ich powstania. Grant Morrison i Frank Quitely zajęli się Supermanem i skończyli swoją przygodę z serią po zaplanowanych 12 numerach, natomiast Frank Miller i Jim Lee wzięli na tapetę Batmana. Pracę rozpoczęli we wrześniu 2005, a do dnia dzisiejszego z planowanych 22 odcinków światło dzienne ujrzało jedynie 10.
Cholerny Batman
Jako, że historie z All-Star miały istnieć poza regularnymi przygodami bohaterów, Miller osadził "Batmana i Robina" w wykreowanym przez siebie uniwersum, do którego należą komiksy "The Dark Knight Returns" oraz "The Dark Knight Strikes Again". Pierwszy z nich, w roku 1986 przedefiniował pojęcie superbohatera i pozwolił publice spojrzeć na komiksy o trykociarzach życzliwszym okiem. "Batman i Robin" to prequel do tego komiksu. Batman przechrzczony został w nim na "cholernego Batmana" (w oryginale: "Goddamned Batman"), głównie przez wzgląd na to, iż sam Nietoperz określa się tym mianem na łamach komiksu, ale również dlatego, iż jest to idealne odzwierciedlenie jego nowego charakteru.
Szlachetny detektyw, walczący ze zbrodnią wszelkimi legalnymi sposobami; zamaskowany obrońca, znający granicę między dobrem a złem - w tej wersji Millera nie istnieje. Jest szaleńcem, brutalem, psycholem. Złoczyńców atakuje, śmiejąc się wniebogłosy. Porywa małego dzieciaka, chcąc włączyć go w swoją absurdalną krucjatę. Każe mu żywić się szczurami i stawia go przed wyzwaniami, którym nie sprostałby dorosły człowiek. Ma haka na każdego ze swoich zamaskowanych przyjaciół (choć słowo "przyjaciel" jest tu nadużyciem - zarówno Superman, jak i Green Lantern to dla niego "debile") i w razie potrzeby tego haka wykorzystuje. Bez mrugnięcia okiem wbije Ci nóż w plecy. Nie drgnie mu powieka, gdy użyje znacznie większej dawki przemocy, niż powinien. Drgnie mu za to inna część ciała, gdy spotka na swojej drodze zamaskowaną superbohaterkę. Oto Batman według Millera.
Zdecydowanie jest to kreacja, rujnująca dotychczasowy wizerunek tej postaci. Lecz znając ideę całego projektu oraz dorobek samego scenarzysty, nie sposób nie przyklasnąć nowemu image Batmana. Zatwardziali wielbiciele prawdopodobnie będą szlochać, lecz nie jest to komiks dla nich. Batman współczesny nie hołduje zasadom, jakie istniały, gdy ożywiał go Bob Kane. Batman współczesny ma swoich naśladowców, których pokazuje Miller. Dzieciaków, którym imponuje gość, rozprawiający się z mętami. Kobiety, które do niego wzdychają, gdy ten brutalnie rozprawia się z ich oprawcami. Miller idealnie dostosował Batmana nie tylko do współczesności, ale też świetnie przerobił jego genezę i sens krucjaty, wykorzystując do tego motyw Robina.
Proces rekrutacji Robina to szkoła spartańska. Lecz wszystkie ciosy, jakie chłopak na siebie przyjmuje, nie wywołują współczucia u odbiorcy. Bo Dick Grayson to również współczesny twardziel. Mocny gnojek, potrafiący sobie w życiu poradzić. Batman bierze (właściwie porywa) go w opiekę w momencie, gdy ten traci rodziców. To wspólne zdarzenie w ich historii w pewnym momencie opowieści zaprocentuje, choć początkowo bohaterowie nie przypadną sobie do gustu.
Dick Grayson. Lat dwanaście. Nancy Callahan. Lat jedenaście.
Świetny punkt wyjścia oraz kilkanaście znakomitych fragmentów wewnątrz albumu, zostały "wzbogacone" przez scenarzystę bardzo kiepską resztą. Największy zarzut, jaki można w stronę Millera skierować, to jego nachalne stosowanie krótkich, urywanych zdań oraz namolne używanie powtórzeń. Te zabiegi miały swoje uzasadnienie i - co więcej - sprawdzały się świetnie w czarnym kryminale, jakim była seria "Sin City", tymczasem w połączeniu z tematyką super-hero i rysunkami Jima Lee, sprawiają wrażenie co najmniej groteskowych.
Gdybym chciał być złośliwy, napisałbym, iż "Sin City" tkwiło w głowie Millera do tego stopnia, że przeniósł zeń wielodzielną narrację (dzięki której poznajemy myśli każdej z głównych postaci) oraz sceny w barze (w tym bardzo żenująca, 15-planszowa akcja z Black Canary). Nawet jeśli tak było, udało się autorowi sprawić wrażenie, jakby takie właśnie zabiegi idealnie pasowały do konstrukcji jego opowieści.
Mistrzowie komiksu
Frank Miller i Jim Lee doczekali się statusu "najlepszych amerykańskich twórców". U nas włączono ich w poczet Mistrzów Komiksu. I tak, jak Miller posiada w Polsce dość solidne podstawy ku temu, by takim mianem go określać, tak Jim Lee to jedynie sentyment, związany z "boomem" na jego twórczość, jaki rozpętał się w roku 1994 wśród fanów komiksów Tm-Semic. Tym, którym ten sentyment pozostał, "Batman i Robin" niewątpliwie zagra na dobrych wspomnieniach.
Angażując Franka Millera do projektu, mającego ukazywać unowocześnioną wersję Batmana, edytorzy DC zapomnieli, że twórca ten ma już kilka takowych na koncie. Wobec tego zabieg, jaki zastosował jest całkowicie wyjaśnialny. Brutalny władca Gotham. Nietykalny wśród kolegów w trykotach. Bezkarny i rzucający bluzgami. A jednocześnie naładowany wściekłością i nabuzowany tragedią swojego wychowanka. Posunięcie się do ekstremum - wydaje się, że tylko w tę stronę Miller mógł pójść. Przy okazji, by nie drążyć wciąż tylko tego tematu, skupił się również na odbiorze uwspółcześnionych superbohaterów, bezpośrednio obdarzając ich niewybrednymi epitetami.
Mimo paru rażących błędów, warto zobaczyć tego zrewitalizowanego Batmana. Chociażby dla kilku znakomicie przyrządzonych dialogów, paru fenomenalnie rozpisanych scen, czy niekonwencjonalnego ukazania pewnych postaci. Rzecz jasna, jest to również okazja powrotu do przeszłości dla sentymentalistów, którzy kilkanaście lat temu wzdychali do rysunków Jima Lee.
Mistrzowie komiksu? W tym wydaniu - niekoniecznie.
Świetny amerykański mainstream? Bardziej.
"All-Star Batman i Robin, Cudowny Chłopiec". Scenariusz: Frank Miller. Rysunek: Jim Lee. Tusz: Scott Williams. Kolor: Alex Sinclair. Wydawca: Egmont Polska 2009. Pozycja wydana w cyklu "Mistrzowie komiksu"
Cholerny Batman
Jako, że historie z All-Star miały istnieć poza regularnymi przygodami bohaterów, Miller osadził "Batmana i Robina" w wykreowanym przez siebie uniwersum, do którego należą komiksy "The Dark Knight Returns" oraz "The Dark Knight Strikes Again". Pierwszy z nich, w roku 1986 przedefiniował pojęcie superbohatera i pozwolił publice spojrzeć na komiksy o trykociarzach życzliwszym okiem. "Batman i Robin" to prequel do tego komiksu. Batman przechrzczony został w nim na "cholernego Batmana" (w oryginale: "Goddamned Batman"), głównie przez wzgląd na to, iż sam Nietoperz określa się tym mianem na łamach komiksu, ale również dlatego, iż jest to idealne odzwierciedlenie jego nowego charakteru.
Szlachetny detektyw, walczący ze zbrodnią wszelkimi legalnymi sposobami; zamaskowany obrońca, znający granicę między dobrem a złem - w tej wersji Millera nie istnieje. Jest szaleńcem, brutalem, psycholem. Złoczyńców atakuje, śmiejąc się wniebogłosy. Porywa małego dzieciaka, chcąc włączyć go w swoją absurdalną krucjatę. Każe mu żywić się szczurami i stawia go przed wyzwaniami, którym nie sprostałby dorosły człowiek. Ma haka na każdego ze swoich zamaskowanych przyjaciół (choć słowo "przyjaciel" jest tu nadużyciem - zarówno Superman, jak i Green Lantern to dla niego "debile") i w razie potrzeby tego haka wykorzystuje. Bez mrugnięcia okiem wbije Ci nóż w plecy. Nie drgnie mu powieka, gdy użyje znacznie większej dawki przemocy, niż powinien. Drgnie mu za to inna część ciała, gdy spotka na swojej drodze zamaskowaną superbohaterkę. Oto Batman według Millera.
Zdecydowanie jest to kreacja, rujnująca dotychczasowy wizerunek tej postaci. Lecz znając ideę całego projektu oraz dorobek samego scenarzysty, nie sposób nie przyklasnąć nowemu image Batmana. Zatwardziali wielbiciele prawdopodobnie będą szlochać, lecz nie jest to komiks dla nich. Batman współczesny nie hołduje zasadom, jakie istniały, gdy ożywiał go Bob Kane. Batman współczesny ma swoich naśladowców, których pokazuje Miller. Dzieciaków, którym imponuje gość, rozprawiający się z mętami. Kobiety, które do niego wzdychają, gdy ten brutalnie rozprawia się z ich oprawcami. Miller idealnie dostosował Batmana nie tylko do współczesności, ale też świetnie przerobił jego genezę i sens krucjaty, wykorzystując do tego motyw Robina.
Proces rekrutacji Robina to szkoła spartańska. Lecz wszystkie ciosy, jakie chłopak na siebie przyjmuje, nie wywołują współczucia u odbiorcy. Bo Dick Grayson to również współczesny twardziel. Mocny gnojek, potrafiący sobie w życiu poradzić. Batman bierze (właściwie porywa) go w opiekę w momencie, gdy ten traci rodziców. To wspólne zdarzenie w ich historii w pewnym momencie opowieści zaprocentuje, choć początkowo bohaterowie nie przypadną sobie do gustu.
Dick Grayson. Lat dwanaście. Nancy Callahan. Lat jedenaście.
Świetny punkt wyjścia oraz kilkanaście znakomitych fragmentów wewnątrz albumu, zostały "wzbogacone" przez scenarzystę bardzo kiepską resztą. Największy zarzut, jaki można w stronę Millera skierować, to jego nachalne stosowanie krótkich, urywanych zdań oraz namolne używanie powtórzeń. Te zabiegi miały swoje uzasadnienie i - co więcej - sprawdzały się świetnie w czarnym kryminale, jakim była seria "Sin City", tymczasem w połączeniu z tematyką super-hero i rysunkami Jima Lee, sprawiają wrażenie co najmniej groteskowych.
Gdybym chciał być złośliwy, napisałbym, iż "Sin City" tkwiło w głowie Millera do tego stopnia, że przeniósł zeń wielodzielną narrację (dzięki której poznajemy myśli każdej z głównych postaci) oraz sceny w barze (w tym bardzo żenująca, 15-planszowa akcja z Black Canary). Nawet jeśli tak było, udało się autorowi sprawić wrażenie, jakby takie właśnie zabiegi idealnie pasowały do konstrukcji jego opowieści.
Mistrzowie komiksu
Frank Miller i Jim Lee doczekali się statusu "najlepszych amerykańskich twórców". U nas włączono ich w poczet Mistrzów Komiksu. I tak, jak Miller posiada w Polsce dość solidne podstawy ku temu, by takim mianem go określać, tak Jim Lee to jedynie sentyment, związany z "boomem" na jego twórczość, jaki rozpętał się w roku 1994 wśród fanów komiksów Tm-Semic. Tym, którym ten sentyment pozostał, "Batman i Robin" niewątpliwie zagra na dobrych wspomnieniach.
Angażując Franka Millera do projektu, mającego ukazywać unowocześnioną wersję Batmana, edytorzy DC zapomnieli, że twórca ten ma już kilka takowych na koncie. Wobec tego zabieg, jaki zastosował jest całkowicie wyjaśnialny. Brutalny władca Gotham. Nietykalny wśród kolegów w trykotach. Bezkarny i rzucający bluzgami. A jednocześnie naładowany wściekłością i nabuzowany tragedią swojego wychowanka. Posunięcie się do ekstremum - wydaje się, że tylko w tę stronę Miller mógł pójść. Przy okazji, by nie drążyć wciąż tylko tego tematu, skupił się również na odbiorze uwspółcześnionych superbohaterów, bezpośrednio obdarzając ich niewybrednymi epitetami.
Mimo paru rażących błędów, warto zobaczyć tego zrewitalizowanego Batmana. Chociażby dla kilku znakomicie przyrządzonych dialogów, paru fenomenalnie rozpisanych scen, czy niekonwencjonalnego ukazania pewnych postaci. Rzecz jasna, jest to również okazja powrotu do przeszłości dla sentymentalistów, którzy kilkanaście lat temu wzdychali do rysunków Jima Lee.
Mistrzowie komiksu? W tym wydaniu - niekoniecznie.
Świetny amerykański mainstream? Bardziej.
"All-Star Batman i Robin, Cudowny Chłopiec". Scenariusz: Frank Miller. Rysunek: Jim Lee. Tusz: Scott Williams. Kolor: Alex Sinclair. Wydawca: Egmont Polska 2009. Pozycja wydana w cyklu "Mistrzowie komiksu"
"Ziniol" 7 promo 05
piątek, 4 grudnia 2009
"RG" - Dragon, Peeters
Autor: Dominik Szcześniak
Recepta na udany komiks sensacyjny? Pościgi, strzelaniny, kozackie dialogi, wybuchowe akcje, twardziel w roli głównej, ciosy karate... stop. "Prawdziwe życie gliniarza nie jest materiałem na dobrą historię" - mówi Pierre Dragon, bohater i współscenarzysta komiksu "RG". Prawdziwe życie gliniarza to wysiadywanie w oczekiwaniu na pojawienie się podejrzanego, załatwianie papierkowych spraw i wszystko to, co znajduje się w tle wspomnianych powyżej elementów. Czy taką sensację można przedstawić w sposób, uniemożliwiający Czytelnikowi zaśnięcie podczas lektury?
Pierre Dragon pragnie, by odpowiedź na to pytanie była twierdząca. "RG" oparte jest na jego codziennym życiu, na jego doświadczeniu z czasów współpracy z RG (francuskimi służbami wywiadowczymi - obecnie nieistniejącymi). W przedstawieniu tej codzienności pomógł Dragonowi Frederik Peeters, autor "Niebieskich pigułek" i "Lupusa". Zeswatał ich Joann Sfar. Celem miało być powstanie historii, ukazującej prawdziwą pracę policji.
I trzeba przyznać, że się udało. Choć w "RG" pościgów i strzelanin niewiele, czyta się ten komiks z otwartymi oczyma. Dragon wraz z grupą współpracowników spędza czas przeważnie na śledzeniu, obserwowaniu podejrzanych, czy też pokątnym i sprytnym załatwianiu spraw z ludźmi na wysokich stanowiskach. Są momenty trzymające w napięciu i humorystyczne. Jest też zaczątek typowej "love story" i zwykłe rodzinne życie. Zamiast strzelanin w pełnym biegu, bohaterowie narzekają na bezczynność na kilkugodzinnych czatach. Zamiast ostrych wymian zdań z agentami FBI, jest wspólne wyjście na kebaba i delikatne, wręcz niewidoczne docinki. Zamiast z groźnymi przestępcami, Dragon użera się z przemytnikami ciuchów. Nie ma tutaj nic z Jamesa Bonda, ani też z cytowanego zresztą w komiksie Bruce'a Willisa.
Siła tego komiksu tkwi przede wszystkim w świetnie nakreślonych postaciach, z dominującym nad wszystkimi Dragonem, obdarzonym cechami, jakie powinien posiadać każdy glina. Cechami w niewielkim stopniu związanymi z aspektami siłowymi, lecz raczej z umiejętnością załatwienia najpoważniejszych spraw w najmniej inwazyjny sposób. Jak sam mówi, "z mordy jest nikim". Może wcielić się w Irańczyka, Żyda, Araba, Rosjanina, Baska, Peruwiańczyka, dzięki czemu w bardzo wiarygodny sposób może uprawiać swoją "partyzantkę na tyłach wroga". Tylko po to, by śmietankę po tym spił ktoś inny. Prawdziwe życie.
Charakter postaci w przypadku "RG" to również w wielkim stopniu sprawa rysunków. Peeters - po raz pierwszy w Polsce w wersji kolorowej - swoją fenomenalnie swobodną kreską świetnie ukazuje emocje. Szata graficzna albumu w ogóle prezentuje się wyśmienicie - począwszy od kompozycji plansz, poprzez kadrowanie, różnorodność ujęć (patrz: str.26!), skończywszy na wspomnianej kolorystyce. Te fajerwerki, których brak w spokojnym scenariuszu, rekompensowane są właśnie poprzez bardzo efektowne rysunki.
Pierwszy tom "RG" to projekt udany. Zgodnie z zamierzeniem, prawdziwe życie policjanta zostało ukazane bardzo sugestywnie, momentami wręcz poetycko (co było zresztą zamiarem Dragona). Każdy fan komiksu detektywistyczno - sensacyjno - obyczajowego będzie zadowolony z zakupu tej pozycji.
"RG 1. Rijad nad Sekwaną". Autorzy: Pierre Dragon i Frederik Peeters. Tłumaczenie: Katarzyna Sajdkowska. Wydawca: Mroja Press 2009
Pierre Dragon pragnie, by odpowiedź na to pytanie była twierdząca. "RG" oparte jest na jego codziennym życiu, na jego doświadczeniu z czasów współpracy z RG (francuskimi służbami wywiadowczymi - obecnie nieistniejącymi). W przedstawieniu tej codzienności pomógł Dragonowi Frederik Peeters, autor "Niebieskich pigułek" i "Lupusa". Zeswatał ich Joann Sfar. Celem miało być powstanie historii, ukazującej prawdziwą pracę policji.
I trzeba przyznać, że się udało. Choć w "RG" pościgów i strzelanin niewiele, czyta się ten komiks z otwartymi oczyma. Dragon wraz z grupą współpracowników spędza czas przeważnie na śledzeniu, obserwowaniu podejrzanych, czy też pokątnym i sprytnym załatwianiu spraw z ludźmi na wysokich stanowiskach. Są momenty trzymające w napięciu i humorystyczne. Jest też zaczątek typowej "love story" i zwykłe rodzinne życie. Zamiast strzelanin w pełnym biegu, bohaterowie narzekają na bezczynność na kilkugodzinnych czatach. Zamiast ostrych wymian zdań z agentami FBI, jest wspólne wyjście na kebaba i delikatne, wręcz niewidoczne docinki. Zamiast z groźnymi przestępcami, Dragon użera się z przemytnikami ciuchów. Nie ma tutaj nic z Jamesa Bonda, ani też z cytowanego zresztą w komiksie Bruce'a Willisa.
Siła tego komiksu tkwi przede wszystkim w świetnie nakreślonych postaciach, z dominującym nad wszystkimi Dragonem, obdarzonym cechami, jakie powinien posiadać każdy glina. Cechami w niewielkim stopniu związanymi z aspektami siłowymi, lecz raczej z umiejętnością załatwienia najpoważniejszych spraw w najmniej inwazyjny sposób. Jak sam mówi, "z mordy jest nikim". Może wcielić się w Irańczyka, Żyda, Araba, Rosjanina, Baska, Peruwiańczyka, dzięki czemu w bardzo wiarygodny sposób może uprawiać swoją "partyzantkę na tyłach wroga". Tylko po to, by śmietankę po tym spił ktoś inny. Prawdziwe życie.
Charakter postaci w przypadku "RG" to również w wielkim stopniu sprawa rysunków. Peeters - po raz pierwszy w Polsce w wersji kolorowej - swoją fenomenalnie swobodną kreską świetnie ukazuje emocje. Szata graficzna albumu w ogóle prezentuje się wyśmienicie - począwszy od kompozycji plansz, poprzez kadrowanie, różnorodność ujęć (patrz: str.26!), skończywszy na wspomnianej kolorystyce. Te fajerwerki, których brak w spokojnym scenariuszu, rekompensowane są właśnie poprzez bardzo efektowne rysunki.
Pierwszy tom "RG" to projekt udany. Zgodnie z zamierzeniem, prawdziwe życie policjanta zostało ukazane bardzo sugestywnie, momentami wręcz poetycko (co było zresztą zamiarem Dragona). Każdy fan komiksu detektywistyczno - sensacyjno - obyczajowego będzie zadowolony z zakupu tej pozycji.
"RG 1. Rijad nad Sekwaną". Autorzy: Pierre Dragon i Frederik Peeters. Tłumaczenie: Katarzyna Sajdkowska. Wydawca: Mroja Press 2009
sobota, 28 listopada 2009
"Ziniol" 7 promo 04: spis treści
Autor: Dominik Szcześniak
Oto, co przygotowaliśmy dla Was w nadchodzącej wielkimi krokami siódemce, która jeszcze w grudniu powinna znaleźć się w księgarniach, sklepach, pod choinkami i w skarpetach:
Komiksy:
"Wielka walka" - Nick Abadzis
"Stalin vs Hitler" - Aleksiej Lipatow
"Strzygoń" - Askold Akiszyn
"Koszmar" - Nastja Hołodiłowa
"Disagreements" - Sonia Oliveira
"Psia dola" - Jelena Woronowicz, Andrij Tkalenko
"Wyrolowani" - Dominik Szcześniak, Tomasz Kleszcz
"Alma 8: Duch lasu, lisia skórka i stara limba" - Michał Gałek, Mariusz Zabdyr
"Krytyka" - Marcin Podolec, Michał Dzitkowski
"Opowieści z rynsztoka: Magik" - Piotr Szulc, Marcin Szymczak
"Red i podróbki Marylin Monroe" - Maciej Jasiński, Łukasz Chmielewski/ Andrzej Janicki
"Opowieści z rynsztoka: Bałwan" - Piotr Szulc, Marcin Szymczak
Kącik Otoczaka - Rafał "Otoczak" Tomczak
"Morfium: Utopce" - Mariusz Zawadzki, Dismas
"Bez tytułu" - Michaił Zoszczenko/ Aleksiej Nikitin
Teksty:
"Bohaterskie dziwolągi, czyli rzecz o Doom Patrol " - Przemysław Mazur
"Piękni Dwudziestoletni, czyli dwie dekady komiksu w wolnej Polsce" - Karol Konwerski
"Grzebiąc pod ziemią 5: Podziemie w Polsce" - Dominik Szcześniak
"Grzebiąc pod ziemią 6: Ziny w Polsce: postulaty i tematyka, odcinek 1" - Dominik Szcześniak
"Kto zabił polski komiks?" - Dominik Szcześniak
"Przegląd zinów" - Maciej Pałka
"Nie jestem bajarzem" - wywiad z Andrzejem Janickim
Standardowa objętość numeru wyniesie 128 stron. Standardowa cena: 30 zł. Do tego standardowy kolor na okładce i standardowa czerń i biel we wnętrzu numeru.
Komiksy:
"Wielka walka" - Nick Abadzis
"Stalin vs Hitler" - Aleksiej Lipatow
"Strzygoń" - Askold Akiszyn
"Koszmar" - Nastja Hołodiłowa
"Disagreements" - Sonia Oliveira
"Psia dola" - Jelena Woronowicz, Andrij Tkalenko
"Wyrolowani" - Dominik Szcześniak, Tomasz Kleszcz
"Alma 8: Duch lasu, lisia skórka i stara limba" - Michał Gałek, Mariusz Zabdyr
"Krytyka" - Marcin Podolec, Michał Dzitkowski
"Opowieści z rynsztoka: Magik" - Piotr Szulc, Marcin Szymczak
"Red i podróbki Marylin Monroe" - Maciej Jasiński, Łukasz Chmielewski/ Andrzej Janicki
"Opowieści z rynsztoka: Bałwan" - Piotr Szulc, Marcin Szymczak
Kącik Otoczaka - Rafał "Otoczak" Tomczak
"Morfium: Utopce" - Mariusz Zawadzki, Dismas
"Bez tytułu" - Michaił Zoszczenko/ Aleksiej Nikitin
Teksty:
"Bohaterskie dziwolągi, czyli rzecz o Doom Patrol " - Przemysław Mazur
"Piękni Dwudziestoletni, czyli dwie dekady komiksu w wolnej Polsce" - Karol Konwerski
"Grzebiąc pod ziemią 5: Podziemie w Polsce" - Dominik Szcześniak
"Grzebiąc pod ziemią 6: Ziny w Polsce: postulaty i tematyka, odcinek 1" - Dominik Szcześniak
"Kto zabił polski komiks?" - Dominik Szcześniak
"Przegląd zinów" - Maciej Pałka
"Nie jestem bajarzem" - wywiad z Andrzejem Janickim
Standardowa objętość numeru wyniesie 128 stron. Standardowa cena: 30 zł. Do tego standardowy kolor na okładce i standardowa czerń i biel we wnętrzu numeru.
Subskrybuj:
Posty (Atom)