Rozmawia: Magdalena Rucińska
Co u Ciebie słychać?
Dziękuję,
wszystko ok.
Czy
to znaczy, że pożegnałeś już polski pesymizm z czasów Wszystko źle?
Oczywiście,
że nie. Po prostu nie narzekam.
Janek Koza to ponoć tylko pseudonim. Często jesteś
o niego pytany? Lubisz o tym rozmawiać?
Tak,
to pseudonim. Wydaje mi się, że nie ma o czym mówić.
Co robił Janek Koza zanim został magistrem?
Studiowałem
malarstwo na ASP we Wrocławiu.
Po ukończeniu studiów byłeś jeszcze jakiś czas
związany z uczelnią. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym okresie wrocławskiej
działalności?
Pracowałem
najpierw jako technik, następnie jako asystent w Katedrze Wiedzy Wizualnej. Była
to taka interdyscyplinarna katedra, w której starano się zajmować wszystkim, co
nie było klasycznie rozumianym rysunkiem, malarstwem lub rzeźbą (należała do Wydziału
Malarstwa, Grafiki i Rzeźby). Katedra czerpała z konceptualnej tradycji
Wrocławia. Było to pomieszanie wiedzy o postrzeganiu z artystyczną praktyką,
która w tamtym czasie oscylowała wokół filmu eksperymentalnego, wideo, animacji
komputerowej, instalacji i performance’u.
Wówczas byłeś też związany z galerią Entropia. Jak
wspominasz tę współpracę?
Nie
wiem, czy „związany”, to nie za dużo powiedziane. Wtedy Entropia była właściwie
jedyną sensowną galerią we Wrocławiu. Ja funkcjonowałem raczej jako widz, a nie
współpracownik. Można tam było zobaczyć unikalne filmy lub wystawy. Wziąłem
udział w grupowej wystawie „Frisier wunder” i w pokazie filmów.
Po „Frisier
wunder” uczestniczyłeś również w głośnej ekspozycji, która miała miejsce
we wrocławskim Arsenale. Czy mógłbyś zdradzić na czym polegała kontrowersja „Fun gun”?
To
była kolejna wystawa, w której brałem udział wraz z takimi twórcami, jak:
Monika Grzesiewska, Antek Wajda, Tomek Dubielewicz, Krzysztof Wałaszek oraz –
związanymi z grupą Luxus – Bożeną i Pawłem Jarodzkimi. Wystawa została zdjęta,
a właściwie wyrzucona z Arsenału zaraz po otwarciu. Dyrekcja uznała ją za
głupią i obraźliwą, głównie dzięki pracy Wałaszka Orzeł może zabić. To
był nasz największy sukces. Mieliśmy potem jeszcze parę wspólnych wystaw w
kilku innych galeriach w Polsce. A po tej w Arsenale została nam nazwa grupy „Sztuka
przez duże G”.
W latach dziewięćdziesiątych zacząłeś robić
animacje. Skąd pomysł na to, aby akurat tą dziedziną się zająć?
W
tym czasie we Wrocławiu rozpoczął działalność festiwal WRO, pokazujący dość
nową wtedy sztukę wideo. Dodatkowo na uczelni – właśnie w Katedrze Wiedzy
Wizualnej – pojawiły się możliwości pracy z wideo i animacją komputerową. Były
to bardzo nieskomplikowane (choć wtedy wydawały się nowoczesne) magnetowidy VHS
i komputery Amiga. Tam
powstały pierwsze proste animacje. W zasadzie tę prostotę stosuję do dzisiaj.
Jesteś wszechstronnym artystą. Malujesz, tworzysz
wideo, animacje, obiekty, komiksy i wiersze. Z którą z tych dziedzin najbardziej
się identyfikujesz?
To
nie ma znaczenia. Mam jakiś pomysł i szukam sposobu na realizację. Czasami
najlepiej pasuje do tego animacja, innym razem lepiej pozostawić to jako
pojedynczy rysunek. Nie zastanawiam się za bardzo nad tym czy pracuję w jakiejś
konkretnej technice. Wykorzystuję możliwości, które się pojawiają.
…i mimo tej medialnej różnorodności, pozostajesz
bardzo spójny pod względem stylistyki oraz tematyki. Szukasz
raczej prostszych i bardzo bezpośrednich form wyrazu. Dlaczego?
Lubię
prostotę. Czasem chciałbym zrobić coś bardziej skomplikowanego, ale nie
potrafię.
Trudno jednak posądzać Cię o jakieś wewnętrzne
ograniczenia. Jawisz się raczej jako artysta, który
może narysować wszystko, co tylko zechce...
Potrafię
wszystko, ale nie zawsze mi wychodzi.
Co sprawiło, że zacząłeś zajmować się medium
komiksowym? Czy to wynik poszukiwań w ramach animacji?
Moje
pierwsze komiksy były scenopisami do animacji. Dopiero potem zorientowałem się,
że mogą powstawać autonomicznie. Później okazywało się, że coś bardziej pasuje do komiksu, a coś innego
do filmu, który trwa w czasie.
Bohaterowie, których mogliśmy poznać chociażby w Erotycznych
zwierzeniach i Wszystko
źle są jednocześnie swojscy,
zwykli i niecodzienni, a ich opowieści bynajmniej nie należą do płaskich i
papierowych. Są bardzo polskie, a zarazem odrealnione. Co zainspirowało takie
połączenie?
Nie
zastanawiałem się nad tym rysując te historie. Sam byłem zdziwiony gdy np.
ludzie za granicą śmiali się na projekcjach moich filmów. Wydawało mi się, że
będzie to kompletnie niezrozumiałe.
Naturalnie, zawsze może pojawić się bariera
kulturowa, która wypaczy lub utrudni odbiór. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że
zestawienie tego, co lokalne i nierealne przybliża Twoje prace do takich dzieł,
jak np. Twin Peaks. Tam lokalne „smaczki” zyskują wymiar
ponadterytorialny. Zgodzisz się z takim porównaniem?
Nie
czuję się kimś na poziomie Lyncha, ale takie porównanie mi pochlebia.
Po lekturze Twoich komiksów można poczuć, że
raczej darzysz swoich bohaterów sympatią. Masz wśród nich jakichś ulubieńców?
Oczywiście,
wszystkich ich lubię. Nawet tych najgorszych. Większość historii zaczynam od
wymyślenia i narysowania głównego bohatera. Często mam ochotę wrócić do niektórych
postaci i opowiedzieć ich dalsze losy.
A na przeszkodzie stoi brak czasu, czy nieustannie
powiększające się grono ciekawych i osobliwych bohaterów?
Jedno
i drugie. Nie wiem też, czy warto wracać do zamkniętych już pomysłów. Trzeba robić nowe rzeczy.
Stworzone przez Ciebie rysunki i animacje mają coś
z chropowatości lat dziewięćdziesiątych. Widać w nich zainteresowanie miejskim
folklorem, estetyką reklam, produktów z pogranicza PRL-u i Polski
kapitalistycznej. Co jest dla Ciebie najciekawsze w takim zestawieniu
amerykańskiego „luksusu” (made in China) z polskim konsumentem?
Część
z nich wtedy powstała i opisywała tamtą rzeczywistość. Lubię takie trudne
zestawienia rzeczy i postaci. Lubię wrzucać moich bohaterów w historie, do których z pozoru nie
pasują, a potem obserwować, do czego to doprowadzi.
Najczęściej prowadzi chyba do świetnych,
zaskakujących puent. Skąd je bierzesz? To naturalna konsekwencja owych
„trudnych zestawień”?
Zawsze
staram się szukać nieoczywistych zakończeń. Nawet jeśli uda mi się zamknąć
historię, to zastanawiam się, co mogłoby zdarzyć się potem.
Niedawno ukazał się narysowany przez Ciebie
odcinek Wielkiego Atlasu Ciot Polskich, który również opowiada o
ludziach z czasów kapitalistycznej przemiany. Mógłbyś powiedzieć kilka słów o
pracy przy tym projekcie?
Miałem
kiedyś pomysł narysowania całego Lubiewa. Jednak rysowanie według
gotowego tekstu wymagało bardziej profesjonalnego podejścia produkcyjnego –
podpisania umowy z autorem książki itd. Niestety nie znalazłem wydawcy gotowego
zainwestować w taki komiks i pomysł upadł. Został zrobiony tylko jeden rozdział na próbę,
włączony później do Atlasu.
Dużo masz pomysłów, które zmuszony jesteś z
jakichś powodów przechowywać w tzw. szufladzie?
Dużo.
Chociaż może dobrze, że niektóre tam zostaną.
Od dłuższego czasu współpracujesz z „Przekrojem” i „Polityką”. Jak się czujesz w rysunku
satyrycznym, który jest krótką i chyba niełatwą formą?
Z
jednej strony cieszy mnie łatwość rysowania takich krótkich form. Przy animacjach
powstaje po kilkaset rysunków, a więc zrobienie jednego nie wydaje się wielkim
problemem. Z drugiej strony wymyślanie kilku rysunków tygodniowo wymaga sporego
napięcia – śledzenia wydarzeń i aktualności. Cały czas szukam wokół siebie
tematów. Nie mogę się powtarzać, wiele rzeczy zostało już zrobionych przez
innych rysowników. Staram
się do każdego tematu podchodzić w nieoczywisty sposób.
A w jakiej prasie zaczytujesz się prywatnie?
„Służbowo”
czytam wszystkie ważniejsze portale, prywatnie czytam książki.
Masz
jakieś ulubione tytuły? Wspomniałeś o Lubiewie Witkowskiego…
Książka
Witkowskiego zainteresowała mnie, ponieważ jej akcja toczy się we Wrocławiu –
moim rodzinnym mieście. A historie, które opisuje działy się gdzieś obok mnie;
znam wiele miejsc i postaci, które tam się pojawiają, chociaż z trochę innej
strony. Autorów,
których cenię jest sporo. Trudno ich wszystkich wymienić. Na pewno: Stefan
Themerson, Chuck Palahniuk, J. G. Ballard, W. G. Sebald.
Wróćmy jednak do Twoich prac. Wydaje się, że
tematyka reklamowo-telewizyjna zajmowała Cię od zawsze. Co się zmieniło w Twoim podejściu do niej, gdy zacząłeś pracować w
agencji reklamowej?
Wchodząc
w reklamę, dowiedziałem się, jak wygląda praca w korporacji. To niezapomniane
doświadczenie. Wcześniej interesowała mnie reklama z pozycji odbiorcy, teraz
bardziej ciekawi mnie człowiek uwikłany w stosunki służbowe.
W takim razie pozwolę sobie zapytać o Twoje
relacje służbowe. Jak Ci się pracowało przy kampaniach
takich, jak ta dla Heyah czy WP?
Osoby,
które zlecały te prace, wiedziały czego chcą, jakich rysunków oczekują, więc
nie było większych problemów. To była przyjemna praca.
W swojej twórczości dosyć wcześnie miałeś do
czynienia z telewizją już nie jako odbiorca, lecz autor emitowanych tam animacji.
Z początku było to regionalne, wrocławskie TV3, później Canal +. Jak wobec tego
oceniasz swoją współpracę z MTV?
W
momencie kiedy tworzyłem swoje pierwsze animacje, MTV była stacją kultową. Jej
wizerunek, prezentowana muzyka i oczywiście pamiętne animacje robiły wrażenie. Nie
dostrzegałem stojącej za tym wizerunkiem korporacji. Teraz wiem, w jaki sposób
powstaje i widzę biznes stojący za logotypem kanału. Mimo to praca ta jest w jakimś stopniu
spełnieniem marzenia.
W zasadzie pod całą swoją działalnością
podpisujesz się jednym nazwiskiem (pseudonimem). Tworząc spójne i
charakterystyczne rysunki, nie ograniczasz się. Poruszasz się w różnych
kontekstach – raz w reklamie, raz w galerii, innym razem w niszowym
wydawnictwie. Masz pomysł i realizujesz go w takim medium, jakie do niego
pasuje i w miejscu, które uważasz za słuszne. Wydaje się jednak, że w Polsce
pokutuje typ myślenia w kategoriach binarnych – „albo, albo”. Czy miałeś z tego
powodu jakieś problemy np. ze strony artworldu, bądź innych środowisk kulturalnych?
Albo
nie miałem, albo tego nie dostrzegałem. Często byłem w sytuacji, gdy moje prace
sytuowały się gdzieś „pomiędzy”, np. były zbyt głupkowate jak na „prawdziwą
sztukę”, a zarazem zbyt artystowskie jak na komiks. Filmy były zbyt niechlujne
przy tradycyjnych animacjach i zarazem zbyt tradycyjne dla sztuki wideo. Jednak
nigdy mi ta sytuacja nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Podoba mi się „zawieszenie”
pomiędzy. To rodzaj
niezależności. Ma wady i zalety. Zresztą teraz chyba ludzie się do tego przyzwyczaili
i jestem bardziej akceptowany.
Poruszę jeszcze kwestię stopnia magistra. Podczas
lektury Twoich komiksów miałam wrażenie, że używając go, upodabniasz się do
nieco zwariowanego naukowca. W niezwykle ciekawy sposób pochylasz się nad
naturą ludzką, anatomią związków i relacji zawodowych. Mimo
że zwariowani uczeni mają zazwyczaj tytuł doktora, a magister kojarzy się dosyć
pospolicie, Tobie jakoś udaje się sprawić, że brzmi wyjątkowo i osobliwie…
Tytuł
ten oczywiście stosuję świadomie, dla podniesienia powagi moich prac.
W jednym z wywiadów wspomniałeś, że fascynują Cię
modyfikacje ciała: kolczyki, złote zęby, tatuaże i odtwarzacze mp3 w głowach [„Machina”,
styczeń 2008 – M.R.]. Ma to związek ze sposobem, w jaki
rysujesz postaci?
Nie.
Chyba nie.
Jak byś przybliżył zamysł stojący za Twoją wystawą
z tegorocznego festiwalu Ligatura? Jej tytuł brzmi naukowo, badawczo i
jednocześnie enigmatycznie.
Tytuł
i koncepcję wystawy wymyślił kurator Maciej Gierszewski.
Co w takim razie powiesz o formie wystawy, o
pracach, które można na niej zobaczyć?
Zadziwiające
jest to, że nie mam ich zbyt wiele do pokazania. Nigdy nie starałem się, aby
moje prace były trwałe. Robiłem rzeźby z papieru czy kasztanów i one naturalnie
z czasem znikały. Rysunki w finalnej wersji najczęściej powstają w komputerze,
a filmy z samej natury są niematerialne. Oczywiście mam całe stosy półproduktów –
rysunków do animacji czy kadrów z komiksów.
Pracujesz w tej chwili nad jakimś większym
projektem? Możemy się wkrótce spodziewać magistra Kozy ze złotymi zębami czy
raczej z nowym filmem lub albumem komiksowym?
Tak,
pracuję nad kilkoma projektami, ale jak zwykle nie wiem, który z nich uda mi
się dokończyć. W drodze jest kolejny teledysk dla The Kurws i trzeci album. A
może i czwarty… Są też pomysły współpracy z innymi scenarzystami, a nawet z rysownikiem.
Gdybyś
miał do dyspozycji tylko jeden dymek komiksowy, co byś w nim napisał?
Pewnie
zostawiłbym pusty i dorysował coś dookoła. Zawsze pod prąd.