Autor: Dominik Szcześniak
Ostatni tom szlagierowej serii Franka Millera odbiega od wcześniejszych. Niewiele pozostało z klimatycznych, dusznych historii noir. Smutnych twardzieli, meneli lub gliniarzy, Miller zastąpił przystojniakiem z marines. Z pięknych lasek przerzucił się na taką, która owszem, ciało ma świetne, ale - jak mówi jeden ze złych tego komiksu, twarz do wymiany. Tylko onelinery pozostały. I powtórzenia. Mnóstwo powtórzeń.
Tak naprawdę jest to komiks tak odmienny od nastroju poprzednich tomów, że większość fanów gotowa jest uznać go za najgorszy w cyklu. Ma jednak swoje plusy, wywodzące się z tego, że Miller na ten inny poziom przeskoczył bardzo świadomie, zaznaczając w dość oryginalny sposób zakończenie przygody z Sin City.
Po aferze z Roarkiem, wielkiej jatce i po wszystkich strasznych rzeczach, które miały miejsce na farmie, przyszedł czas na chronologicznie najpóźniejsze wydarzenia, skupiające się wokół największej i najokrutniejszej machloi w dziejach Basin City. Ktoś porywa młode kobiety, których stan emocjonalny nie należy do najlepszych i po których nikt płakał nie będzie. Co ten ktoś z nimi robi - zapraszam do lektury albumu. Istotne jest to, że pewnego razu porwana zostaje kobieta, po której ktoś chętnie by zapłakał.
Gdyby umiał.
Wallace to twardziel, który raczej nie płacze i którego ciężko zranić. A więc millerowski standard - postrzelisz go pięć razy, ten wstanie i obije ci mordę. Nafaszerujesz go środkami uspokajającymi - nie legnie nawet po końskiej dawce. Millera bohater romantyczny. W Sin City i Damulce wartej grzechu był czymś w miarę nowym, zaskakującym, przez co przyjmowało się go z honorami i ceniono jego brutalną wrażliwość. W Do piekła i z powrotem ów romantyczny bohater został nieco rozmieniony na drobne. Być może to przez te wielkie łapy?
Wielkie łapy i wielkie trampki. Krzywe zwierciadło, groteska. Miller zbliża się ku autoparodii. Styl, w jakim narysował Do piekła i z powrotem zbliżony jest do sincitowskich one-shotów, czyli można powiedzieć, że jest ostatecznym etapem jego rozwoju jako rysownika tej serii. Efekt niektórzy uznają jako progres - precyzyjne oddanie szczegółu, mnóstwo kresek, zabawa z kadrowaniem. Dla innych zaś będzie regresem - głównie dla tych, których urzekły pierwsze dwa tomy Sin City.
Ważnym dla warstwy graficznej albumu jest sposób rozegrania jednej z finałowych scen. Brutalną rozpierduchę, jaka zazwyczaj ma miejsce w jego komiksach, Miller przedstawił w umyśle otumanionego Wallace'a. Elegancja tego zabiegu polega na tym, że scenariusz - poza narkotycznym bełkotem bohatera - przesuwa się w miarę płynnie, natomiast na rysunkach nie widzimy bohaterów komiksu (poza Wallacem), a postaci z popkultury i uniwersum Millera. Na szeregu kolorowych stron pojawiają się więc Brudny Harry, Rambo, Kapitan Ameryka, Leonidas z 300, a nawet Mojżesz. Znalazło się też miejsce dla Elektry, Samotnego Wilka i Szczenięcia, Marthy Washington i wielu innych. Interpretacja? Nie, to nie są zwykłe gościnne występy. To sposób na pożegnanie z serią.
Albo próba pokazania, że Wallace jest fanem Millera. Bo poza byciem romantycznym twardzielem, jest również rysownikiem.
Można psioczyc na takie zakończenie serii, ale można równie dobrze uznać, że pokazanie czegoś nowego na finiszu jest zabiegiem co najmniej ciekawym. W momencie zagranicznej premiery tego zbioru psioczyłem. Dzisiaj doceniam.
Sin City. Do piekła i z powrotem. Autor: Frank Miller. Kolory: Lynn Varley. Przekład: Tomasz Kreczmar (redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz), wyd. Egmont 2012
Komiks możesz nabyć tutaj: Sklep.Gildia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz