Po raz pierwszy w Polsce usłyszeliśmy o Johnie Constantine na stronach klubowych komiksów Tm - Semic, gdzie Arek Wróblewski opisywał komiksy z dość orientalnej dla nas wówczas linii wydawniczej Vertigo. Czytelnikom, którzy pamiętają te czasy, głęboko w pamięci utkwił na pewno następujący zwrot określający Johna: "palący papierosy cynik w prochowcu". Każdy wydany do tej pory tom "Hellblazera" potwierdzał ten opis. Aż do najnowszego, który ukazał się nakładem Egmontu w tym miesiącu. "Płomień potępienia" ukazuje innego Johna Constantine. Pozbawionego ciętego języka, zagubionego i siedzącego w przedziale dla niepalących.
Razem z wizerunkiem głównego bohatera, na emeryturę udał się niezawodny do tej pory zmysł pisarski scenarzysty serii. Garth Ennis zabrał Johna na wędrówkę po Stanach Zjednoczonych Ameryki, w nader osobistym tonie wypowiadając się na temat fundamentów, na jakich ten kraj został zbudowany. I choć punkt wyjścia miał niezły i zapowiadający horror w oparach voo doo, to rozwinął go w psychodeliczną peregrynację, która nie do końca usatysfakcjonuje fanów serii.
Constantine, potulny jak baranek, ląduje w Stanach na wezwanie Papy Midnite - postaci, która pojawiła się we wcześniejszych, niewydanych w Polsce tomach serii i która z Johnem ma wyraźnie na pieńku. Papa jest szamanem voo doo. Dzięki swoim czarom sprowadza Johna do normalnego Nowego Jorku, a wysyła na spacer po Nowym Jorku, przypominającym piekło. Nowym Jorku, w którym niebo jest wciąż czerwone, zamiast śniegu pada koka, a były prezydent Stanów Zjednoczonych, podtrzymując wypływający z tyłu głowy mózg, maszeruje by odbić Biały Dom. John spotyka eksentryczne postaci, uczy się na nowo mówić "fuck" i bierze udział w kilku przepełnionych krwią akcjach.
I choć brzmi to całkiem ciekawie, to niestety Ennis pisze tak, jakby każdą kolejną stroną chciał udowodnić, że to jest jego najgorszy komiks z przygodami gościa w prochowcu. Wymuszone dialogi i rwana narracja sprawiają wrażenie, jakby nie ogarniał tematu, z jakim chciał się zmierzyć, a tarantinopodobne anegdotki wypadają blado i bardziej nużą niż śmieszą. Nieco lepiej jest w dalszych, niezwiązanych z tytułowym plotem, krótkich historiach, w których Ennis szybko ucieka w przytulne i znane sobie rejony Dublina. Zupełnie jakby sam czuł, że "w Stanach mu nie poszło". Cofając się do lat osiemdziesiatych, Ennis pokazuje pierwsze spotkanie Johna z Kit, wówczas jeszcze dziewczyną Brendana, a już w teraźniejszości wysyła Constantine'a na sentymentalną podróż po dublińskich barach, w towarzystwie starego przyjaciela. Zwieńczeniem albumu jest pojednanie Johna z Chasem, innym starym kumplem, którego zresztą polski czytelnik zna z poprzednich tomów serii.
Choć "Płomień potępienia" opowiada o wędrówce Johna Constantine, od pierwszej do ostatniej strony jest tak naprawdę powolnym spacerkiem Gartha Ennisa ku dobrej formie. A dobra forma to dla tego scenarzysty naszpikowana ogromną ilością przekleństw i zakrapiana hektolitrami Guinessa, sentymentalna historia o prawdziwej męskiej przyjaźni. Szkoda, że dostajemy ją pod sam koniec tego tomu. Najwidoczniej kryje się tam, gdzie Dublin i Londyn, a w Ameryce próżno jej szukać.
Zupełnie odwrotnie jest z warstwą graficzną - na początku rysuje świetny warsztatowo Steve Dillon, po czym zastępują go Will Simpson (znany z "Niebezpiecznych nawyków" i ze swojej tendencji do rysowania twarzy Johna w sposób najbrzydszy z możliwych) oraz Peter Snejbjerg (który rysował "ogony" również w "Preacherze"). Jako, że Dillon narysował najwięcej wydanych u nas tomów "Hellblazera", każda wizja Constantine'a odmienna od jego, może wydać się nieprzystająca do tej postaci.
"Płomień potępienia" jest albumem strasznie nierównym, przez co najgorszym z wydanych do tej pory w Polsce. Tląca się pod jego koniec iskierka nadziei zapowiada jednak świetną zabawę w następnym tomie. A ten można potraktować jako poligon doświadczalny Gartha Ennisa. Wielbiciele Johna i tak postawią go na półce, choćby po to, by zobaczyc jak wraca do bycia "palącym papierosy cynikiem w prochowcu".
"Hellblazer: Płomień potępienia". Scenariusz: Garth Ennis. Rysunek: Steve Dillon, William Simpson, Peter Snejbjerg. Kolor: Tom Ziuko, Stuart Chaifetz. Okładka: Glenn Fabry. Wydawca: Egmont 2009
Razem z wizerunkiem głównego bohatera, na emeryturę udał się niezawodny do tej pory zmysł pisarski scenarzysty serii. Garth Ennis zabrał Johna na wędrówkę po Stanach Zjednoczonych Ameryki, w nader osobistym tonie wypowiadając się na temat fundamentów, na jakich ten kraj został zbudowany. I choć punkt wyjścia miał niezły i zapowiadający horror w oparach voo doo, to rozwinął go w psychodeliczną peregrynację, która nie do końca usatysfakcjonuje fanów serii.
Constantine, potulny jak baranek, ląduje w Stanach na wezwanie Papy Midnite - postaci, która pojawiła się we wcześniejszych, niewydanych w Polsce tomach serii i która z Johnem ma wyraźnie na pieńku. Papa jest szamanem voo doo. Dzięki swoim czarom sprowadza Johna do normalnego Nowego Jorku, a wysyła na spacer po Nowym Jorku, przypominającym piekło. Nowym Jorku, w którym niebo jest wciąż czerwone, zamiast śniegu pada koka, a były prezydent Stanów Zjednoczonych, podtrzymując wypływający z tyłu głowy mózg, maszeruje by odbić Biały Dom. John spotyka eksentryczne postaci, uczy się na nowo mówić "fuck" i bierze udział w kilku przepełnionych krwią akcjach.
I choć brzmi to całkiem ciekawie, to niestety Ennis pisze tak, jakby każdą kolejną stroną chciał udowodnić, że to jest jego najgorszy komiks z przygodami gościa w prochowcu. Wymuszone dialogi i rwana narracja sprawiają wrażenie, jakby nie ogarniał tematu, z jakim chciał się zmierzyć, a tarantinopodobne anegdotki wypadają blado i bardziej nużą niż śmieszą. Nieco lepiej jest w dalszych, niezwiązanych z tytułowym plotem, krótkich historiach, w których Ennis szybko ucieka w przytulne i znane sobie rejony Dublina. Zupełnie jakby sam czuł, że "w Stanach mu nie poszło". Cofając się do lat osiemdziesiatych, Ennis pokazuje pierwsze spotkanie Johna z Kit, wówczas jeszcze dziewczyną Brendana, a już w teraźniejszości wysyła Constantine'a na sentymentalną podróż po dublińskich barach, w towarzystwie starego przyjaciela. Zwieńczeniem albumu jest pojednanie Johna z Chasem, innym starym kumplem, którego zresztą polski czytelnik zna z poprzednich tomów serii.
Choć "Płomień potępienia" opowiada o wędrówce Johna Constantine, od pierwszej do ostatniej strony jest tak naprawdę powolnym spacerkiem Gartha Ennisa ku dobrej formie. A dobra forma to dla tego scenarzysty naszpikowana ogromną ilością przekleństw i zakrapiana hektolitrami Guinessa, sentymentalna historia o prawdziwej męskiej przyjaźni. Szkoda, że dostajemy ją pod sam koniec tego tomu. Najwidoczniej kryje się tam, gdzie Dublin i Londyn, a w Ameryce próżno jej szukać.
Zupełnie odwrotnie jest z warstwą graficzną - na początku rysuje świetny warsztatowo Steve Dillon, po czym zastępują go Will Simpson (znany z "Niebezpiecznych nawyków" i ze swojej tendencji do rysowania twarzy Johna w sposób najbrzydszy z możliwych) oraz Peter Snejbjerg (który rysował "ogony" również w "Preacherze"). Jako, że Dillon narysował najwięcej wydanych u nas tomów "Hellblazera", każda wizja Constantine'a odmienna od jego, może wydać się nieprzystająca do tej postaci.
"Płomień potępienia" jest albumem strasznie nierównym, przez co najgorszym z wydanych do tej pory w Polsce. Tląca się pod jego koniec iskierka nadziei zapowiada jednak świetną zabawę w następnym tomie. A ten można potraktować jako poligon doświadczalny Gartha Ennisa. Wielbiciele Johna i tak postawią go na półce, choćby po to, by zobaczyc jak wraca do bycia "palącym papierosy cynikiem w prochowcu".
"Hellblazer: Płomień potępienia". Scenariusz: Garth Ennis. Rysunek: Steve Dillon, William Simpson, Peter Snejbjerg. Kolor: Tom Ziuko, Stuart Chaifetz. Okładka: Glenn Fabry. Wydawca: Egmont 2009
4 komentarze:
czytam o zarysie pomysłu i nie chce mi się wierzyć, że to można było spieprzyć. Przekonam się niedługo- to jest ostatni poeMeFKowy zakup, do którego jeszcze się nie zabrałem (no może przedostatni, bo Ziniola#6 też póki co tylko w wersji "mejlowo-wordowej" czytałem). A niestety w pRzYpAdKu serii mam tak, że jak wychodzi nowy numer, to najpierw czytam wszystkie poprzednie :-) czyli trochę może to jeszcze potrwać...
Dominik!
Dorzucaj te recki do PBRm co?
Będzie w ogóle i pięknie itd.
PZDR
tO mY: jeśli planujesz przebieżkę po wszystkich tomach, to ciekaw jestem czy ta różnica w poziomie mocno Cię uderzy. daj znać. mnie uderzyła bez odświeżania poprzednich.
godai: to jest jeden z moich priorytetów już od dawna, ale albo mi pamięć kuleje albo czasu brakuje. postaram się nadrobić i wrzucić to, czego nie ma.
pozdrawiam,
d.sz.
@ Dominik: jestem w połowie pierwszego wydanego w PL tomu, więc to jeszcze potrwa, jakoś na komiksy nawet ostatnio nie mam czasu...
Prześlij komentarz