Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Marvel Universe vs. The Punisher – Maberry/Parlov

Autor: Łukasz Kowalczuk 
Zdarzyło mi się już kupić w cyfrowej dystrybucji kilka komiksów wydanych przez „wielką dwójkę”. Skuszony niską ceną dostawałem nauczkę, bo często coś było nie tak z produkcjami Marvela/DC objętymi promocją. Świetna oprawa, ale słaba historia. Przyzwoita opowieść, ale kiepskie rysunki. 
Marvel Universe vs. The Punisher, na który się skusiłem, odbiega od smutnej normy. Ale po kolei. Spółka Maberry/Parlov postawiła siebie przed cholernie trudnym zadaniem. W skrócie: świat opanowała plaga kanibalizmu. Frank Castle jako jeden z niezarażonych (a przy okazji maszyna do zabijania) walczy na terenie opustoszałego Nowego Jorku z żądnymi krwi plemionami złożonymi z byłych herosów i złoczyńców. Wszystko, dosłownie wszystko o czym autorzy chcieli opowiedzieć w tej mini-serii, już było (w komiksach, książkach, grach, filmie... wszędzie!). I nie chodzi tu tylko o post-apokaliptyczny Nowy Jork*. Trykociarze zmienili się w inteligentne zombie w komiksie Kirkmana i Philipsa w 2005 roku, Punisher „zabił uniwersum” jeszcze wcześniej (one-shot Punisher Kills the Marvel Universe z roku 1995, do którego scenariusz stworzył Ennis).   
W sumie to klasyczny western (nie tylko dzięki „kostiumowi” Hulka). Z sennym miasteczkiem, uciśnionymi mieszkańcami i ostatnim sprawiedliwym w roli głównej. Wyraźny podział na złych i dobrych ulega zachwianiu, przez co z prostej historyjki rodzi się coś więcej**. Castle przedstawiony został tak, jak komiksowy Pan Bóg przykazał. Nie wiem, który to już raz pojawiają się rozterki Franka na temat tego, że robi się miękki... wspominałem jednak, że ten komiks to jedna wielka powtórka z rozrywki. Spodobał mi się motyw podziału na szczepy walczące o swój teren, wojenne zdobycze dodają kilku kanibalom „uroku”. 
Kreska Parlova przypadła mi do gustu. Solidne rzemiosło z wieloma bardzo dobrymi momentami, za to bez efekciarstwa (to też zasługa stonowanej kolorystyki). Przypomniały mi się tm-semicowe zeszyty, w których rysowali Romita Jr czy Sal Buscema. Do tego kilka dodatkowych punktów za rysowane onomatopeje (nic tak nie wyprowadza z równowagi jak świetna ilustracja z komputerowym, źle złożonym fontem).   
Kilka rzeczy sprawiło, że z tych oklepanych do bólu elementów powstał zwyczajnie fajny komiks. Nie jakieś wybitne dzieło, tylko przyjemna lektura na leniwe popołudnie. Otrzymałem dokładnie to, czego oczekiwałem i wcześniej czy później sprawdzę Marvel Universe vs. Wolverine. Choć tutaj pojawia się problem, bo część historii znam z recenzowanego powyżej tytułu.   
To rzecz nie tylko dla miłośników super-bohaterskiego „co by było gdyby”. A jeśli ktoś uważa inaczej, to polecam przygody Supermana w czasie wojny secesyjnej. Ała.    
*Skoro już o Marvelu, Nowym Jorku i katastrofie mowa, to czytam sobie teraz Essential Killraven. Pierwotnie chciałem o nim napisać na łamach swojego bloga. Okazuje się jednak, że rzecz nie jest taka zła a zestaw nazwisk tworzących tą serię jest imponujący i ostatecznie recenzja trafi, wcześniej czy później, tutaj. 
**Bez obaw. Nie dostajemy rozprawy filozoficznej. Po prostu zakończenie daje czytelnikowi do myślenia.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Czytałem, gdy wychodziło na bieżąco. Scenariusz i rysunek naprawdę świetne. Pozycja dla każdego, nie tylko fanów supehero, ale komiksu wogóle.