"Baśnie" nie muszą już niczego udowadniać. Nawet rekomendacja na okładce - informacja o ilości nagród Eisnera, jakie seria zdobyła - wydaje się być zbędna. Jednakże w istnieniu każdej serii nadchodzi taki moment, kiedy forma spada. A to autorzy zajmują się mało ciekawymi wątkami pobocznymi w momencie, gdy trzon historii nabiera właśnie odpowiedniego tempa, a to bohaterowie, obecni na kartach serialu od jego początku zostają zepchnięci na dalszy plan i zastąpieni innymi. Ten ostatni przypadek dotknął "Baśnie". Scenarzysta odsunął na bok postaci, z którymi czytelnicy najbardziej sympatyzowali i spowodował, że niniejszym możemy zastanowić się nad tym, czy to owi bohaterowie byli motorem napędowym komiksu, czy też sprawność warsztatowa autora ich przygód.
Po odejściu Bigby'ego Wilka i Królewny Śnieżki, których elektryzujący związek dominował w pierwszych albumach serii, ich role w Baśniogrodzie przejęli Książę Uroczy, Piękna i Bestia. I choć chemia w tym trójkącie występuje, daleko jej do związku poprzedniego szeryfa i zastępczyni burmistrza. Willingham przerzucił ciężar opowieści na postać Niebieskiego - tragicznego bohatera z poprzedniego tomu oraz na społeczność baśniogrodzką, która tym razem musi zmierzyć się z wizytą baśniowców ze światów arabskich pod przewodnictwem Sindbada. Willingham sukcesywnie więc powiększa obsadę znanych z baśni i podań postaci, świetnie wykorzystując różnice kulturowe pomiędzy odwiedzającymi i gospodarzami. Widać również, że wszelkie niuanse i chwyty, jakich dopuszcza się w dialogach między postaciami, władającymi różnymi językami sprawiają mu dużo frajdy, a przy okazji ubarwiają komiks akcentami humorystycznymi.
Biegle Willingham porusza się również w relacjach pomiędzy głównymi bohaterami, w czym bardzo fajnie wspierany jest przez warstwę graficzną albumu. Strony, na których opisywane są dzieje jakiejś postaci, oznakowane są ornamentyką, specjalnie jej przyporządkowaną. Bardzo fajny patent i - z tego co można zaobserwować na przestrzeni wszystkich tomów - jego autorstwo należy przypisać Markowi Buckinghamowi. Inni rysownicy (w tym albumie: Jim Fern) raczej nie korzystają z tego dobrodziejstwa, komponując plansze według własnych pomysłów.
Choć dużo faktów świadczy za tym, że seria nadal trzyma się świetnie, jest jeden wątek, który został nieco puszczony w niniejszym tomie. Jest nim wątek główny. Konfrontacja światów arabskiego z amerykańskim posiada w swej konstrukcji punkt zapalny, wokół którego powinna kręcić się fabuła - jest nim spisek, zainicjowany przez wiernego sługę Sindbada, Hakima, który jest rasowym czarnym charakterem z dostępem do butelki z dżinem. I choć Willingham przytacza nieco z mitologii dżinów, to kończy całą akcję w taki sposób, że bardziej w głowie czytelnika zostają rozmowy między Sindbadem a Burmistrzem Cole'm oraz cała wspomniana już otoczka humorystyczno - kulturowa. Być może wątek główny został położony, ale sprawność warsztatowa i dowcip skutecznie ten fakt zamaskowały.
Być może "Arabskie noce (i dnie)" to kolejna cisza przed burzą w oczekiwaniu na powrót bohaterów, do których zatęsknił już chyba nawet scenarzysta komiksu. Jeśli tak, to jest to cisza wyjątkowo przyjemna i rozrywkowa. Dla fanów dobrej, ale i inteligentnej rozrywki rzecz jak najbardziej smakowita.
"Baśnie: Arabskie noce (i dnie)". Scenariusz: Bill Willingham. Rysunki: Mark Buckingham, Jim Fern. Tusz: Steve Leialoha, Jimmy Palmiotti, Andrew Pepoy. Kolory: Daniel Vozzo. Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski. Wydawca: Egmont 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz