Są komiksy robione po to, by o czymś ważnym (w zamyśle autora, rzecz jasna) opowiedzieć. Pisze się je z pompą, rysuje w niekonwencjonalny sposób i daje się Czytelnikowi do zrozumienia, że traktują one o sprawach bardzo ważnych, jeśli nie najważniejszych. Są też komiksy, które tworzy się po to, by spełnić oczekiwania większości Czytelników, dzięki czemu jednocześnie wydawca osiągnie najszybszy i najbardziej efektywny przyrost pieniędzy w swoim portfelu. Są wreszcie komiksy, które mają za zadanie uzmysłowić Czytelnikom, jak cholernie dobrze autorzy bawili się podczas procesu ich tworzenia. I pewnie można by wymienić mnóstwo innych rodzajów komiksów, lecz na tym ostatnim się zatrzymam. Bo kolejne akapity traktowały będą o komiksie "Big Guy i Rusty Robochłopiec", którego autorzy - Frank Miller i Geof Darrow - mieli ubaw po pachy w trakcie jego realizacji.
"Big Guy i Rusty Robochłopiec" po raz pierwszy pojawili się w dwu albumowym wydaniu nowo powstałego imprintu wydawnictwa Dark Horse - Legend. Był to zakątek, w którym garstka twórców (Frank Miller, Mike Mignola, Paul Chadwick, Geof Darrow, John Byrne, Art Adams i Mike Allred) mogła zająć się autorskimi projektami. Legend wydało na świat m.in. "Hellboya" (Migola był również autorem logo imprintu), "Sin City", "Concrete", czy "Madmana". Na dwa lata przed końcem swej egzystencji, w 1996 roku, spod jego skrzydeł wyszedł również "Big Guy i Rusty". Sympatyczne postaci doczekały się także serialu animowanego, wyświetlanego w latach 1999 - 2001 oraz kilku gościnnych występów w innych komiksach Millera ("Marta Washington Stranded in Space" i "Sin City: Hell and Back").
Tematyka, wokół której obraca się fabuła komiksu sama w sobie jest katalizatorem dobrej zabawy - zarówno dla twórcy, jak i zdystansowanego czytelnika z tzw. "przeszłością", przesiąkniętą filmami z Godzillą i pełnymi patosu komiksami. Oto bowiem japońscy naukowcy, kierowani wyższym dobrem, w trakcie ściśle tajnego eksperymentu, budzą do życia "pradawne zło". Przybiera ono postać godzillopodobną i rzucając niewybredne epitety w stronę Japończyków, robi przemarsz ulicami Tokio niszcząc wszystko, co można zniszczyć i zmieniając na swoje podobieństwo każdą żywą istotę. Ostatnią deską ratunku staje się tajna broń Japońska - Rusty Robochłopiec. Gdy ten zawodzi, pojawia się kolejna ostatnia deska ratunku - Big Guy, również będący bronią tajną, tyle, że amerykańską. Japoński Robot nosi ksywkę "Niewielki", Big Guy to z kolei, jak sama nazwa wskazuje, "Duży Gość". Obaj co prawda na raty mierzą się z potworem, ale w momencie zwycięstwa, już ramię w ramię, niemalże przybijają sobie piątkę.
Pastiszowa forma komiksu pozwoliła Millerowi na wręcz bezwstydne i wyzbyte konsekwencji (w postaci zlania głowy scenarzysty przez znawców-krytyków) korzystanie z pompatycznej narracji, popularnej w komiksach z dawnych lat. Efektem jest to, że każda strona czytana na głos staje się kolejnym odcinkiem "Strefy Zmroku", w której lektor niskim, przejętym głosem wygłaszał komunały, typu "Powietrze wypełnia jazgot wielkokalibrowej broni maszynowej. Odgłos serii klekocze jak uderzające o siebie zęby. Uszy rani wizg kolejnych rakiet..." (jeden z lepszych tekstów w komiksie). Kopalnia cytatów, z jakich czerpał Miller nie ominęła również przemówień patriotycznych - w momencie zagrożenia Japoński rząd i żołnierze składają zdania nie mniej pompatycznie wzruszające niż te, które prezydent Bill Pullman płaczliwym głosem konstruował w "Dniu Niepodległości". U Millera i Darrowa jest to czysta gra z konwencją. Wiemy to nie tylko z zapewnienia wydawcy o pastiszowym charakterze opowieści, jakie znajdziemy na tylnej stronie okładki, lecz przede wszystkim z samej konstrukcji komiksu.
Pierwszą jego część wypełnia misja Pradawnego Zła, niszczącego budynki, zgniatającego ludzi - rząd japoński pozwala bestii bawić się spokojnie aż do strony 29, kiedy to do zadania pierwszego ciosu szykuje się Rusty. Razem z bestią bawi się Geof Darrow. Podobnie jak w poprzedniej kolaboracji autorów ("Hard Boiled", wydany przez Egmont w ubiegłym roku), tak i tym razem rysownik szarżuje ze swoim zamiłowaniem do hiper szczegółowości. Ogrom pracy, jaki włożył w ten album, zadziwia. Bardzo pomocny był Miller, który znając upodobania rysownika, stworzył mu odpowiednią przestrzeń miejską oraz zapewnił archetypowe akcje obecne w komiksach katastroficzno - przygodowo - sensacyjnych. Jest więc ratowanie niewinnych obywateli, wyrywanie budynków i rzucanie nimi w hordy potworów, czy też wykorzystanie przez Big Guya pociągu jako protezy ręki.
"Big Guy i Rusty Robochłopiec" jest świetnym pastiszem popkulturowych wytworów lat siedemdziesiątych minionego wieku i najlepiej zostanie odebrany pośród ludzi, którzy na tychże zjawiskach ("Godzilla", "made in Japan" i przeraźliwa narracja") się wychowali. Nie zawiodą się również fani wycyzelowanych kadrów Geofa Darrowa. Problem może być jedynie z tymi wielbicielami Franka Millera, którzy znają go jedynie od tej poważnej strony. Choć i oni mogą uśmiechnąć się pod nosem i stwierdzić, że mistrz parodiuje samego siebie. Bo czy "Sin City" lub "300" nie były przypadkiem pełne tego patosu, jaki autor w "Big Guyu" wyśmiewa, wyśmienicie się przy tym bawiąc?
"Big Guy i Rusty Robochłopiec". Scenariusz: Frank Miller. Rysunek: Geof Darrow. Kolor: Claude Legris. Wydawca: Egmont Polska 2009. Komiks wydany w kolekcji "Mistrzowie komiksu".
"Big Guy i Rusty Robochłopiec" po raz pierwszy pojawili się w dwu albumowym wydaniu nowo powstałego imprintu wydawnictwa Dark Horse - Legend. Był to zakątek, w którym garstka twórców (Frank Miller, Mike Mignola, Paul Chadwick, Geof Darrow, John Byrne, Art Adams i Mike Allred) mogła zająć się autorskimi projektami. Legend wydało na świat m.in. "Hellboya" (Migola był również autorem logo imprintu), "Sin City", "Concrete", czy "Madmana". Na dwa lata przed końcem swej egzystencji, w 1996 roku, spod jego skrzydeł wyszedł również "Big Guy i Rusty". Sympatyczne postaci doczekały się także serialu animowanego, wyświetlanego w latach 1999 - 2001 oraz kilku gościnnych występów w innych komiksach Millera ("Marta Washington Stranded in Space" i "Sin City: Hell and Back").
Tematyka, wokół której obraca się fabuła komiksu sama w sobie jest katalizatorem dobrej zabawy - zarówno dla twórcy, jak i zdystansowanego czytelnika z tzw. "przeszłością", przesiąkniętą filmami z Godzillą i pełnymi patosu komiksami. Oto bowiem japońscy naukowcy, kierowani wyższym dobrem, w trakcie ściśle tajnego eksperymentu, budzą do życia "pradawne zło". Przybiera ono postać godzillopodobną i rzucając niewybredne epitety w stronę Japończyków, robi przemarsz ulicami Tokio niszcząc wszystko, co można zniszczyć i zmieniając na swoje podobieństwo każdą żywą istotę. Ostatnią deską ratunku staje się tajna broń Japońska - Rusty Robochłopiec. Gdy ten zawodzi, pojawia się kolejna ostatnia deska ratunku - Big Guy, również będący bronią tajną, tyle, że amerykańską. Japoński Robot nosi ksywkę "Niewielki", Big Guy to z kolei, jak sama nazwa wskazuje, "Duży Gość". Obaj co prawda na raty mierzą się z potworem, ale w momencie zwycięstwa, już ramię w ramię, niemalże przybijają sobie piątkę.
Pastiszowa forma komiksu pozwoliła Millerowi na wręcz bezwstydne i wyzbyte konsekwencji (w postaci zlania głowy scenarzysty przez znawców-krytyków) korzystanie z pompatycznej narracji, popularnej w komiksach z dawnych lat. Efektem jest to, że każda strona czytana na głos staje się kolejnym odcinkiem "Strefy Zmroku", w której lektor niskim, przejętym głosem wygłaszał komunały, typu "Powietrze wypełnia jazgot wielkokalibrowej broni maszynowej. Odgłos serii klekocze jak uderzające o siebie zęby. Uszy rani wizg kolejnych rakiet..." (jeden z lepszych tekstów w komiksie). Kopalnia cytatów, z jakich czerpał Miller nie ominęła również przemówień patriotycznych - w momencie zagrożenia Japoński rząd i żołnierze składają zdania nie mniej pompatycznie wzruszające niż te, które prezydent Bill Pullman płaczliwym głosem konstruował w "Dniu Niepodległości". U Millera i Darrowa jest to czysta gra z konwencją. Wiemy to nie tylko z zapewnienia wydawcy o pastiszowym charakterze opowieści, jakie znajdziemy na tylnej stronie okładki, lecz przede wszystkim z samej konstrukcji komiksu.
Pierwszą jego część wypełnia misja Pradawnego Zła, niszczącego budynki, zgniatającego ludzi - rząd japoński pozwala bestii bawić się spokojnie aż do strony 29, kiedy to do zadania pierwszego ciosu szykuje się Rusty. Razem z bestią bawi się Geof Darrow. Podobnie jak w poprzedniej kolaboracji autorów ("Hard Boiled", wydany przez Egmont w ubiegłym roku), tak i tym razem rysownik szarżuje ze swoim zamiłowaniem do hiper szczegółowości. Ogrom pracy, jaki włożył w ten album, zadziwia. Bardzo pomocny był Miller, który znając upodobania rysownika, stworzył mu odpowiednią przestrzeń miejską oraz zapewnił archetypowe akcje obecne w komiksach katastroficzno - przygodowo - sensacyjnych. Jest więc ratowanie niewinnych obywateli, wyrywanie budynków i rzucanie nimi w hordy potworów, czy też wykorzystanie przez Big Guya pociągu jako protezy ręki.
"Big Guy i Rusty Robochłopiec" jest świetnym pastiszem popkulturowych wytworów lat siedemdziesiątych minionego wieku i najlepiej zostanie odebrany pośród ludzi, którzy na tychże zjawiskach ("Godzilla", "made in Japan" i przeraźliwa narracja") się wychowali. Nie zawiodą się również fani wycyzelowanych kadrów Geofa Darrowa. Problem może być jedynie z tymi wielbicielami Franka Millera, którzy znają go jedynie od tej poważnej strony. Choć i oni mogą uśmiechnąć się pod nosem i stwierdzić, że mistrz parodiuje samego siebie. Bo czy "Sin City" lub "300" nie były przypadkiem pełne tego patosu, jaki autor w "Big Guyu" wyśmiewa, wyśmienicie się przy tym bawiąc?
"Big Guy i Rusty Robochłopiec". Scenariusz: Frank Miller. Rysunek: Geof Darrow. Kolor: Claude Legris. Wydawca: Egmont Polska 2009. Komiks wydany w kolekcji "Mistrzowie komiksu".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz