Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

środa, 10 sierpnia 2016

Wspomnienie Jerzego Wróblewskiego

W sierpniu obchodzimy 75. rocznicę urodzin (7.08.41) oraz 25 rocznicę śmierci (10.08.91) wybitnego polskiego twórcy komiksów - Jerzego Wróblewskiego.
„Pię-ękna!” – ten pożądliwy okrzyk Zeusa skierowany w stronę księżniczki Europy, przeczytany w dzieciństwie, pozostał ze mną do dzisiaj. Często stosuję go w odniesieniu do mojej żony. Jako łepek odczytałem go sobie jako taki przeciągły, przerwany nagłym jąknięciem odgłos. Pochodzi z obrazka na drugiej stronie komiksu „Legendy wyspy labiryntu” – albumu, który wrył mi się pamięć i nawet archaiczna forma scenariusza tego nie zmieniła. Zresztą, polityczna, czy też propagandowa otoczka obecna w innych tekstach Stefana Weinfelda i współczesnych mu kolegów również do mnie nie docierała. W głowie zostało mi tylko to, co dzieciak przyswajał najłatwiej – wartka akcja, przygody i kreska. I choć dane rysownika nie widniały na okładkach jego komiksów, a dzieciaki nie zawracały sobie wtedy głowy takimi sprawami jak czytanie stopki redakcyjnej, to ja jednak to nazwisko znałem. Jerzy Wróblewski był cichym bohaterem mojego dzieciństwa. Dzięki „Legendom” wsiąkłem w mitologię grecką i pewnie napisałem kilka porządnych wypracowań z polskiego. Na własne potrzeby ogarnąłem też sobie temat Elvisa Presleya, bo przecież Tezeusz z komiksu miał twarz Elvisa. 

Równie wielkim hitem był dla mnie „Skradziony skarb”, z okładką skomponowaną w tak przyciągający wzrok sposób, że mogłem na niej parkować godzinami. Był na niej zwiastun kilku szybkich akcji, był Lee Marvin, była piękna blondyna i jakaś druga laska, której obecność poza okładkę zdaje się nie wypłynęła. Był też główny bohater – porucznik Montellano. Jak sądzę, zamysłem było zrobienie z niego włoskiego przystojniaka, jednak ten jego wąs i zaczes powodowały, że bardziej kojarzył mi się z polskim wujkiem. Każdy w Polsce miał takiego krewnego wśród starszych. Ja też miałem. 
Trzecim ulubionym komiksem mistrza był „Hernan Cortes i podbój Meksyku”. Nie wiem co mogę tu odkrywczego powiedzieć. To jeden z tych komiksów, które zostawiają w głowie ślad na całe życie. Wciąż mam we łbie szufladki ze scenami z tego albumu. Wiem, że zostaną tam już na zawsze.
Choć cenię wszechstronność, nigdy nie lubiłem „Binio Billa”. Do dzisiaj zdecydowanie wolę „realistyczne” plony Wróblewskiego. Rok jego śmierci– 1991 – to z perspektywy czasu data według mnie bardzo symboliczna. Bo umarł jeden z ostatnich mistrzów, o których historia i podręczniki będą pamiętały za te kilkaset lat. Niewielu takich pojawiło się później. Patrząc na prace Wróblewskiego, na jego ogromny dorobek – ten opublikowany i trzymany w szufladzie – odnoszę wrażenie, że był to człowiek, który żył komiksem ( nie mylić z „żył z komiksu”). Taka postawa, której dzisiejsze dzieciaki już nie rozumieją, bardzo mi odpowiada. Jako komiksiarz też oddycham komiksem na co dzień. To przekleństwo, ale i błogosławieństwo. Pewnie nie kochałbym tego tak bardzo, gdyby nie kontakty z komiksami Jerzego Wróblewskiego.
Dominik Szcześniak
Tekst pierwotnie ukazał się w książce Macieja Jasińskiego "Jerzy Wróblewski okiem współczesnych artystów komiksowych"

Brak komentarzy: