Magazyn komiksowy (1998-2018). Kontakt: ziniolzine@gmail.com

sobota, 6 lutego 2010

The Johnny Nemo Magazine

Autor: Dominik Szcześniak

"The Johnny Nemo Magazine" to redagowany przez Petera Milligana i Bretta Ewinsa magazyn, który w 1985 roku ukazał się w trzech odsłonach. Niepozorny, w formacie typowym dla zeszytu amerykańskiego i w takiej też objętości, wydawany był przez Eclipse Comics, a składał się z dwóch historyjek tworzonych przez wymienionych autorów, kolumny wydawniczej mrocznie nazwanej "The Penumbra" i redagowanej przez Catherine Yronwode, felietonu Milligana oraz wszelkiego rodzaju reklam komiksowych, zajawek serii spod skrzydeł Eclipse i strony z listą poprzednich numerów. Nie bez kozery piszę o tak zdawałoby się nieistotnych szczegółach. Bo to był rok 1985. A lektura "The Johnny Nemo Magazine" w roku 2010 serwuje fantastyczny powrót do przeszłości.

Czy żadne z was nie słyszało o kserokopiarce?

Na ostatniej stronie okładki pierwszego numeru magazynu widnieje taki oto obrazek: Dwóch czarnowłosych gości, z opaskami na oczach i karabinami w dłoniach. Smutni i zdesperowani. Za nimi szare niebo, pył i piach, zwiastujące klimaty rodem z "Mad Maxa". I podpis: "It's 1999. And if you're not dead, you're crazy". To zapowiedź komiksu "Scout" Timothy Trumana. To futurystyczne jasnowidztwo po 25 latach może spowodować jedynie salwy śmiechu, ale przecież - sięgając wstecz - takie komiksy się wtedy tworzyło zupełnie na poważnie.

Poza powyższ
ym, lwią część uroku magazynu stanowi kolumna wydawnicza, w której osoba, podpisująca się Cat Yronwode opisuje sprawy bieżące, związane z magazynem. Przypominam, że jest rok 1985. Nie ma internetu, a jedyną formą porozumiewania się z wydawcą są kartki papieru, pakowane w koperty i - po naklejeniu na nie znaczka pocztowego - wrzucane do skrzynki. Tak zwane listy. Cat Yronwode dość często do tych czynności nawiązuje w sposób, który dziś może śmieszyć, ale tak naprawdę powinien przypomnieć nam o czymś, o czym zapomnieliśmy. Oto bowiem Cat zaczyna całkiem spokojnie, od poinformowania, że wydawnictwo nadrukowało mnóstwo plakatów z bohaterami ichnich komiksów i że są to plakaty zupełnie za darmo - może je otrzymać każdy, kto podeśle kopertę o odpowiednich wymiarach ze znaczkiem zwrotnym na adres wydawnictwa. Następnie Cat porusza temat poprzednich numerów komiksów Eclipse, kierując do Czytelnika apel: "Proszę, nie wycinaj tylnej okładki twojego komiksu tylko po to, aby wysłać kupon! Po prostu go skseruj". Od razu przywodzi to na myśl kupony w komiksach TM-Semic, które wielu skrzętnie kompletowało. Tyle, że u nas trzeba było komiks zniszczyć nożyczkami. W Ameryce nie musieli tego robić, a jednak robili. Czytelnicy Eclipse do tego stopnia swoim zachowaniem denerwowali Cat Yronwode, że ta apelowała do nich regularnie. Doszło nawet do "AAAAARRRRGHHHH!!!" z jej strony, jak również do próby odwołania się do aspektu wychowawczego ("Rodzice nie mówili wam, żeby nie wydzierać okładek swoich książek?"), technologicznego ("Czy żadne z was nie słyszało o kserokopiarce?") oraz kolekcjonerskiego ("Za 40 lat to będzie drogocenny rarytas!"). Cóż, nie działało.

Szaleńca osobowość Cat Yronwode posuwała ją również do opisywania takich przedsięwzięć Eclipse, jak specjalna edycja komiksów 3D, które miały być dostępne jedynie w kolekcjonerskim nakładzie. Miały one być również wydrukowane w normalnej wersji, ponieważ - jak twierdziła Cat - "wielu ludzi nie może widzieć w trójwymiarze, w związku z pewnym rodzajem stereotypowego upośledzenia". Dla nich skierowana była edycja "NON 3-D", z tą samą kolorową okładką, ale czarno-białym wnętrzem. Cat służyła radą na każdym polu. Wspominała, by nie pakować pieniędzy do kopert. Radziła, jak wysyłać z zagranicy. A kiedy otrzymała dwa lewe czeki na komiksy, dała ich nadawcom czas do końca miesiąca na poprawę, zanim wyjawi ich personalia. Bo fandom komiksowy zbudowany jest na zaufaniu, mówiła. Bo sprawcy będą woleli zapłacić, niż okryć się środowiskową hańbą, przekonywała. Cat Yronwode rządziła. Ze swoim darem przekonywania i zamiłowaniem do szczegółu mogłaby swoją kolumną uratować każdy komiks. Ale "Johnny'ego Nemo" nie uratowała.

Nie musiała.


"Mogę być albo Johnnym Nemo, albo ostrożnym. Nigdy jednym i drugim."

Milligan i Ewins (znani już z omawianego w "Ziniolu" "Skreemera") zapełnili magazyn dwoma serialami: tytułowym "Johnnym Nemo" oraz "uzupełniającym", zatytułowanym "Sindi Shade". Johnny po raz pierwszy pojawił się na łamach mini-serii "Strange Days", a po raz ostatni w kolekcjonerskim wydaniu, owianym tajemnicą i widzianym przez niewielu ludzi, zatytułowanym "Johnny Nemo: Existentialist Hitman of the Future", Sindi z kolei swój krótki, acz intensywny żywot, spędziła jedynie na łamach "The Johnny Nemo Magazine". Te dwie serie zapewniały magazynowi różnorodność.

"Johnny Nemo" jest takim miliganowskim prototypem Johna Constantine, przynajmniej przez wzgląd na cięty język i zamiłowanie do papierosów. Komiks o nim to futurystyczna (akcja osadzona jest w Nowym Londynie w 2921 roku) rozrywka, mająca nieco z komiksu detektywistycznego (główny bohater jest cynglem do wynajęcia). Milligan w dość banalnie zapowiadającą się historyjkę o śledztwie w s
prawie zamordowanego brata, wplątał mnóstwo świetnych patentów. Skaner snów, wychwytujący sny ofiary nawet po tygodniu od zgonu, gang The Strawberry Mob, złożony z młodzieńców z klas wyższych, którzy na mechanicznych słoniach polują na plebs, czy wreszcie Ćpuny Śmierci, narkotyzujący się Sokiem ze Śmierci... to tylko niektóre z nich. W roku 1985 Milligan stał u progu kariery i właśnie "Johnny Nemo" jest jednym z tych komiksów, który przyciągnął na Wyspy wydawców z Vertigo.

"Sindi Shade
" to z kolei utopijna groteska, bardzo dla Milligana nietypowa. Rzecz dzieje się w miejscu zwanym Biblioteką, gdzie "monotonia jest królem, biurokracja prawem, a bezmyślna posłuszność bezmyślnej tradycji - Bogiem". W zgraję rozprawiających o źródle wiedzy, prawdziwym bycie i Wielkiej Debacie bibliotekarzy, scenarzysta wrzuca młodą dziewczynę, która pragnie zmian biurokratycznego państwa. Z "Sindi" współgra zamieszczony w numerze drugim felieton Milligana równający z ziemią urodę filozofów.

Całość sprawia dzisiaj wrażenie happeningu komiksowego, powstałego na ostrych dragach, lecz tak naprawdę jest zapisem pewnego stanu rzeczy. Otwierając zeszyty "The Johnny Nemo Magazine" otrzymujemy kompendium wiedzy na temat tego, jak kiedyś wydawało się komiksy, jak próbowano postrzegać przyszłość i jakich metod używano, by usprawnić komiksowe medium. Świetna rozrywka dla ludzi, którzy pamiętają "tamte" czasy. I świetna wprawka Milligana, który otworzył sobie tym komiksem drogę do kariery. Za 15 lat posiadacze tego magazynu będą milionerami. Przynajmniej jeśli wierzyć słowom
Cat Yronwode.

"The Johnny Nemo Magazine" numery 1-3, wrzesień - listopad 1985. Redakcja: Peter Milligan i Brett Ewins. Wydawca: Eclipse

Brak komentarzy: